Telefon, który rzadko dzwoni

Współczesne telefony komórkowe to bardzo sprytne urządzenia. Można przy ich pomocy przeglądać internet, oglądać telewizję, robić zdjęcia i filmy całkiem niezłej rozdzielczości. Dzięki aplikacjom java można mieć w telefonie słownik, encyklopedię i wiele innych użytecznych narzędzi. Można w telefonie robić notatki, prowadzić kalendarz, używać telefonu jako dyktafonu.
Ja sam od paru lat nie noszę zegarka, bo uznałem, że jest to zbędne, skoro mam przy sobie zwykle komórkę. W szkole też mam zazwyczaj komórkę. Od dawna używam stale modeli tej samej firmy, wyposażonych w dwie bardzo pożyteczne funkcje. Pierwsza z nich to filtry połączeń. Pewien wąski krąg osób może się do mnie dodzwonić, reszta jest kierowana do poczty głosowej. Druga to profile użytkownika, dzięki którym podczas pobytu w szkole telefon nie dzwoni, tylko najwyżej jednym krótkim sygnałem daje znać o przychodzącym połączeniu.
Większość moich uczniów też ma przy sobie włączone komórki, co od czasu do czasu daje się poznać po odgłosach z głośników podłączonych do komputera, przy którym siedzą. Gdy któryś z nich położy telefon za blisko tych głośników, bardzo szybko obrywa od innych, żeby zrobił z tym porządek. Te ich telefony czasami nawet się przydają, bo gdy trafimy do innej niż zwykle pracowni, spóźnialscy znajdują nas szybko właśnie dzięki kontaktowi telefonicznemu. Albo jak trzeba z drugiej grupy załatwić dziennik, a nie wiemy, dokąd poszli na lekcję wf i gdzie ich szukać.
Ale te telefony nigdy nam nie przeszkadzają. Panowie dawno się nauczyli, że skoro ja szanuję lekcję z nimi na tyle, że mój telefon nigdy nie dzwoni, to i ich telefony podczas angielskiego nie dzwonią. Sporadycznie, parę razy w roku zdarza się, że ktoś nagle wstaje i mówi, że musi wyjść odebrać, bo to z domu lub coś w tym stylu. Jest to zawsze bardzo kulturalne i dyskretne.
Po ośmiu miesiącach sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej wyszło wczoraj na jaw, że Prezydent nie wyłącza swojego telefonu podczas uroczystości państwowych, a nawet nie wyłącza dzwonków. Jego telefon zadzwonił podczas przemówienia do kombatantów.
Zastanawiam się, co jest bardziej smutne. Czy to, że otoczenie prezydenta nie pamięta o tym, by dopilnować takich drobnych spraw, jak wyłączony telefon komórkowy stojącej przy mikrofonie głowy państwa? A może to, że prezydent zdaje się sam nie umieć rozłączyć przychodzącej rozmowy i musi w tym celu podać telefon pracownikowi swojej kancelarii? A może to, że do prezydenta tak rzadko ktoś dzwoni, że dopiero po ośmiu z hakiem miesiącach sprawowania urzędu trafiła się taka wpadka?


Pedagogika Jacka Kuronia


Na uroczysty pogrzeb przyjaciela Dalajlamy XIV, Jacka Kuronia, który odbył się w Alei Zasłużonych Cmentarza Wojskowego na Powązkach, przybyli oddać hołd zmarłemu przedstawiciele różnych wyznań: katolicy, ewangelicy, prawosławni, żydzi, buddyści, muzułmanie. Ta smutna ceremonia zgromadziła przyjaciół w liczbie, która przerasta wyobrażenie przeciętnego człowieka o przyjaźni.
Minister Edukacji przyłączył się dzisiaj do kopania tego zmarłego człowieka, chociaż na jego pogrzebie z pewnością zabraknie szczerych łez w tej ilości, co na pogrzebie Jacka Kuronia. Z dumą obwieścił przed kamerami, że Jacek Kuroń nigdy nie był dla niego żadnym autorytetem, a jeśli dla kogoś autorytetem jest, to najwyższa pora by przestał być. Nie wydaje mi się, by Minister Edukacji miał prawo decydować o tym, kto będzie, a kto nie będzie moim autorytetem.
Minister Edukacji, przeciwko któremu od początku sprawowania przez niego urzędu odbywają się spontaniczne protesty, którego natychmiastowego odwołania zażądało sto kilkadziesiąt tysięcy osób, który do polskiej szkoły wprowadza destrukcję i bezcelowość, niszczy autorytet nauczyciela i autonomię ucznia, wypacza podstawowe wartości szkoły i na swoich działaniach buduje populistyczny polityczny kapitał, wiesza psy na człowieku, którego format przerastał nas wszystkich. Człowieku, który umiał rozmawiać z każdym i słuchać każdego. Człowieku, który swą wielkość czerpał z szacunku dla innych.
Jest mi bliska pedagogika Jacka Kuronia ujęta w poniższych pięciu punktach. Jeśli Minister Edukacji widzi w niej coś złego, to jest to tylko kolejny dowód na to, że trzeba się bronić przed jego wizją polskiej szkoły.


1. Budujemy różnorodny zespół, w którym każdy ma szanse być w jakiejś dziedzinie najlepszy.
2. Pracujemy metodą zadaniową, a zadanie lekko wykracza poza granice naszych możliwości.
3. We wzajemnych relacjach kierujemy się „prawem najmniejszego”.
4. Nieodłączne od edukacji jest kształtowanie postaw, a wychowawca wychowuje całym sobą.
5. Uczymy się po to, aby przekształcać świat – a nie po to, by się do niego przystosować.

Getto

Minister Edukacji sypie pomysłami jak z rękawa. Nic dziwnego, każdy pomysł to okazja do zwołania konferencji prasowej i pokazania się w telewizji. Będąc tak kreatywnym trudno jednak nadążyć z konsultacjami wśród specjalistów i osób zainteresowanych.
Ostatni pomysł jest taki, by izolować trudną młodzież w specjalnych placówkach, jednym słowem oczyścić polską szkołę z młodzieży, która sprawia kłopoty wychowawcze.
Praca nauczyciela jest bardzo piękna i daje dużo satysfakcji głównie dzięki uczniom popadającym w jakieś skrajności. Po latach pamięta się uczniów wybitnych oraz uczniów, którzy sprawiali kłopoty wychowawcze. Przeciętnych średniaków i szaraczków po prostu się zapomina. Tymczasem osiągnięcia związane z tymi „trudnymi” dają nauczycielowi chyba jeszcze więcej satysfakcji niż sukcesy olimpijczyków.
Poza tym, jaka jest definicja młodzieży trudnej? Młodszy syn mojej siostry, Michał, przez całe liceum miał kłopoty z wychowawcą i polonistką, ponieważ nosił dredy. Nosi je po dziś, już jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przecież w liceum o mało nie zmuszono go do zmiany szkoły i to, że ukończył Liceum Słowackiego zawdzięcza tylko swojemu i mojej siostry konsekwentnemu uporowi.
Kto będzie decydował o tym, co jest naganne a co nie? Ostatnio prezydent Rzeczpospolitej pogardliwie odniósł się do postaci Władysława Bartoszewskiego, jednego z największych autorytetów polskiej dyplomacji. Prezydent powiedział, że nie będzie namawiał do powrotu na stanowisko osoby, która podpisała się pod krytycznym wobec niego listem otwartym. Prezydent uznał widocznie, że taka osoba zasługuje na to, by być pomawiana publicznie. Rozumiem, że gdyby ten niegrzeczny Bartoszewski był nastolatkiem i chodził do szkoły, należałoby go uznać za trudny przypadek i odizolować?
Spora część tej młodzieży trudnej wychowawczo to młodzież o nieprzeciętnej inteligencji i wrażliwości. To ludzie niejednokrotnie bardzo mądrzy, brzydzący się biernością, kłamstwem i nieuczciwością. Nie potrafiący przejść obojętnie obok takiego czy innego draństwa. Nie bojący się nazywać rzeczy po imieniu. Bardzo ich sobie cenię i staram się czerpać z ich obserwacji i wyciągać wnioski.
Jeśli decyzją ministra z każdej klasy odizolujemy te trudne przypadki, to pewnie łatwiej będzie w szkole pracować nauczycielom nie znoszącym sprzeciwu, bez poczucia humoru, bez dystansu do własnej osoby. Z kolei całą rzeszę kreatywnych młodych ludzi skaże się na wieczne getto i zaszufladkuje się na całe życie do marginesu społecznego. A masie grzecznych i pokornych stworzy się utopijną rzeczywistość, w której zuniformizowani ludzie nie kwestionują autorytetów i nie podważają schematów. Rzeczywistość, która nie przygotuje ich w najmniejszym stopniu do funkcjonowania w normalnym świecie.
Kilka miesięcy temu Dawid, Zbyszek i Tomek przyszli na lekcję angielskiego, ale siedli sobie z tyłu klasy i przegadali całą godzinę nie uczestnicząc w ogóle w tym, czym się zajmowaliśmy. Zamiast dochodzić się z tymi dwudziestoletnimi chłopami, wstawiłem im wszystkim do dziennika nieobecność uzasadniając to faktem, iż od uczniów oczekuję obecności na lekcji nie samym ciałem, ale i umysłem. Wojna między nami wybuchła straszna i kto wie, może inny nauczyciel – mając narzędzia proponowane przez ministra – chciałby się ich pozbyć relegując ich do placówki dla trudnej młodzieży. Dzisiaj Dawid, Zbyszek i Tomek są dwa dni po egzaminie poprawkowym z angielskiego, który zdali – i to całkiem nieźle. Mimo sierpniowej poprawki, jaką im zafundowałem, stosunki między nami diametralnie się zmieniły, a panowie dużo przez wakacje się nauczyli, nie tylko angielskiego. Ciekawe, czego by się nauczyli, gdyby na mój wniosek zostali parę miesięcy temu relegowani do getta dla trudnej młodzieży. Ciekawe, czy pozbywając się ich z klasy zasłużyłbym sobie u nich na większy szacunek i miałbym większy autorytet u ich „grzecznych” i nie sprawiających trudności kolegów. Ciekawe, czy po odizolowaniu poprawiłby się ich stosunek do przedmiotu, do szkoły i do własnej przyszłości. Dla mnie to są pytania retoryczne. Dla ministra niestety chyba nie.

Brońmy Plutona przed degradacją

Po wielu latach sporów astronomowie postanowili w Pradze, że mniejszy od ziemskiego Księżyca Pluton nie zasługuje na to, by być planetą. Ma zaledwie 2300 km średnicy, w dodatku krąży po jajowatej orbicie nachylonej pod kątem osiemnastu stopni do orbity Ziemi i wciskającej się czasami pomiędzy orbiny Urana i Neptuna. Po kilku sensacyjnych odkryciach dziesiątej czy jedenastej rzekomej planety Układu Słonecznego okazało się, że planet w naszym Układzie jest ostatecznie tylko osiem: Merkury, Wenus, Ziemia, Mars, Jowisz, Saturn, Uran i Neptun.
Odebranie statusu planety temu kulistemu ciału niebieskiemu, które w dodatku posiada dwa księżyce, pozbawi inne podobne, a nawet większe ciała Układu Słonecznego szans na zostanie planetami. Nie będzie już planetą Ceres ani Xena ani żaden inny potencjalny kandydat.
Jest niesprawiedliwą walka, w której maleńki Pluton nie może się bronić, bo jest za daleko i nie potrafi mówić. Dlatego w jego obronie stanął John i zbiera podpisy, by zwrócić Plutonowi honor i nie degradować go. Zaktywizowani przez niego ludzie utworzyli prawdziwy ruch społeczny, wyszli na ulice i zbierają podpisy w obronie Plutona. W obronie Plutona stają astrologowie, dla których Pluton nadal wywiera silny wpływ na bieg wydarzeń na Ziemi, stają ludzie z nisz społecznych, którzy rozumieją, co znaczy być pogardzanym przez silniejszych od siebie, a staje też ośmioletnia Ashleigh, której sympatia do Plutona bierze się z wiedzy, że na Plutonie nikt nie mieszka i nie spotkałoby jej tam nic złego.
Jestem bardzo szczęśliwy, gdy spotykam się z ludźmi, którzy wkładają całą swoją energię w coś tak abstrakcyjnego, nienamacalnego, odległego, jak Pluton. Chciałbym żyć w społeczeństwie, w którym ludzie nie mają bardziej przyziemnych trosk i problemów. Wówczas nie pisałbym w moim blogu ani słowa o polityce i byłoby naprawdę cudownie.
Namiastkę takiego społeczeństwa mam na fakultatywnych zajęciach pozalekcyjnych, najbardziej chyba na kółku filmowym. Można sobie popłakać z grupą dryblasów nad niedolą gnijącej panny młodej, pokibicować Harremu Potterowi w meczu gry, w której zawodnicy latają na miotłach, albo z Drużyną Pierścienia pochodzić po Śródziemiu.

Bin Laden z Dworca Centralnego

Były Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Wojciech Jaruzelski, stał z podniesionym czołem, kiedy rzucano w niego kamieniami. Gdy Pogranicze chciało „zdekretynizować” Prezydenta Lecha Wałęsę, postępowanie umorzono. Umorzono także postępowanie w sprawie działaczy Radykalnej Akcji Komunistycznej, którzy jajkami obrzucili Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Dziś cały aparat państwa ściga Huberta H.
Wszystko zaczęło się 30 grudnia 2005 roku o godzinie 6:20 rano. W tydzień po zaprzysiężeniu Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta legitymowany na Dworcu Centralnym bezdomny pijaczyna obraził policjantów i znieważył głowę państwa. Przesłuchiwany po wyjściu z izby wytrzeźwień przez prokuratora Hubert H. przyznał się do wszystkiego i potwierdził, że używał wulgaryzmów w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Hubert H. pochodzi spod Leszna, ma stałe zameldowanie, ale „prowadzi wędrowniczy tryb życia”. Jest bez zawodu, nie pracuje i był już trzykrotnie karany za kradzieże i niepłacenie alimentów.
Dzisiaj miał się w warszawskim Sądzie Okręgowym rozpocząć proces Huberta H. Proces, w którym za publiczne lżenie (modny wyraz) Lecha Kaczyńskiego Hubertowi H. grozi do trzech lat więzienia. Proces się jednak nie rozpoczął, ponieważ bezdomnemu oskarżonemu nie udało się doręczyć wezwania na rozprawę, mimo iż wcześniej zostały wszczęte ogólnopolskie poszukiwania Huberta H. przez policję. Sąd wydał dziś jedynie decyzję, by policja nadal poszukiwała Huberta H.
Jesteśmy śmieszni. Powołujemy specjalne instytucje, które mają dbać o wizerunek państwa, wytaczamy armaty przeciwko wolnej prasie zagranicznej, która nas krytykuje, listem gończym ścigamy bezdomnego, który o szóstej rano, będąc pod wpływem alkoholu, puścił soczystą wiązkę pod adresem głowy państwa. Jednocześnie pobłażliwie patrzymy na wiceministra, który bluzga na najwyższych urzędników państwa z ostatnich kilkunastu lat, tolerujemy ludzi z faszystowską przeszłością w zarządzie spółek państwowych, reprezentanci władzy publicznie wypowiadają się przeciwko wydarzeniom kulturalnym poza granicami RP, o których nie mają pojęcia.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka w następujący sposób uzasadniła chęć udziału w sprawie Huberta H. przed Sądem Okręgowym w Warszawie jako przedstawiciel społeczny:

Można twierdzić, że słowa pana Huberta były rodzajem swoistej skargi obywatelskiej, wyrażonej w języku, którym on się posługuje na co dzień, bo nie zna innego. Te wypowiedzi są naganne, ale powinny się skończyć zwykłym mandatem.

Napisałem kiedyś w moim blogu coś, co bardzo zbulwersowało moją koleżankę Anię. Napisałem, że podejmuję dialog z uczniem, który mówi mi, że mnie „pojebało”. Podejmuję dialog i pytam go, dlaczego tak uważa. Nadal uważam, że warto.
A czego nie warto robić? Nie warto przerywać lekcji, nie warto rozdmuchiwać sprawy, angażować w jeden głupi incydent słowny rady pedagogicznej, dyrektora, wychowawcy. Nie warto zamykać gościowi ust środkami dyscyplinującymi, bo tak naprawdę najlepiej go zdyscyplinować wysłuchując jego racji i przekonując go do swoich lub dochodząc do jakiegoś kompromisu. Zamykając mu usta można sobie zagwarantować tylko tyle, że będzie dalej bluzgał. Tyle, że po cichu. A kto wie, czy nie słusznie.

Wieża Babel


11 milionów złotych rocznie, sto etatów. Tyle ma kosztować skarb państwa powołanie Narodowego Instytutu Wychowania, który będzie niezależny od ministerstwa i rządu, ale finansowany z budżetu. Jest on odpowiedzią na potrzebę uporania się z rzekomym kryzysem wychowania i upadkiem wartości. Jak mówi wiceminister edukacji: „Szkoła wobec tego kryzysu jest bezradna. Musimy na nowo nauczyć młodzież, czym jest dobro, prawda i piękno. Przypomnieć, czym jest patriotyzm, postawa obywatelska, poświęcenie dla dobra ogółu.”
Instytut ma czuwać nad tym, by uczelnie przygotowywały przyszłych nauczycieli do roli wychowawcy i „do wychowywania młodzieży w kulcie wartości i ku wartościom”. Wartościom oczywiście chrześcijańskim, bo przed nastaniem chrześcijaństwa nie narodziło się na naszej planecie nic cywilizowanego. Tak samo jak nic cywilizowanego nie dzieje się w niechrześcijańskiej części świata naszej ery.
W jednym z odcinków kultowego serialu South Park pod wpływem powszechnej mody i euforii, zachęceni poradami dietetyków, lekarzy, całego sztabu specjalistów, wszyscy obywatele zaczynają się odżywiać wkładając sobie jedzenie do odbytu i wydalając przez usta. Coś, co zapoczątkował Cartman, najgłupsza i najwredniejsza postać spośród głównych bohaterów serialu, przyjmuje się powszechnie. Ale South Park, jakkolwiek szokujący i prowokujący, jest serialem niezwykle mądrym i każdy kolejny odcinek prowokuje nie tylko nasz zmysł smaku i burzy przyzwyczajenie do stereotypów, ale pobudza także do myślenia. Każdy odcinek, także ten, kończy się morałem.
Twórcy South Parku wiedzą, że człowiek, chociaż popełnia błędy, na dłuższą metę myśli jednak racjonalnie. A na błędach się uczy.
Nie wydaje mi się, żeby trzeba było budować dziesiątki instytucji, które wyrosną do nieba i pochłoną miliony, a nic mądrego z tych instytucji się nie wyłoni i nikt w tych współczesnych Wieżach Babel z nikim się nie dogada na żaden temat. A już na pewno nie da się narzucić prawdziwemu żywemu człowiekowi, a takim jest przecież każdy uczeń i każda uczennica, decyzji o tym, co jest dobre, a co złe. Człowiekowi trzeba pozwolić myśleć i poszukiwać wartości.
Nie wiem, co ma na celu nagonka na szkołę w ciągu ostatnich miesięcy, w której powtarza się ciągle o upadku wartości, o kryzysie wychowania, o potrzebie szybkiej interwencji w celu przywrócenia ładu. W szkole nie ma żadnego kryzysu wartości i wiele razy próbowałem o tym pisać. Kryzys wartości nastanie, jeśli zabronimy ich młodzieży poszukiwać i narzucimy im jakieś własne. A oni swoją drogą i tak będą szukać i odnajdywać te wartości, tyle że nasz autorytet znacznie ucierpi.
Uczniowie technikum próbują różnych rzeczy. Na przykład zastanawiają się, czy da się chodzić nie po podłodze, tylko po ścianach pod sufitem. I czy nie byłoby lepiej w ten sposób. Współczesna szkoła świetnie sobie radzi z rozwiązaniem tej kwestii, oni sami sobie z tym świetnie radzą. Myślę, że niepotrzebna im instytucja, która nauczy ich wszystkich chodzić po podłodze.
Trzeba mieć trochę zaufania do zdrowego rozsądku ludzi, którzy będą rządzić tym światem, gdy my będziemy grać w szachy w parku na emeryturze.

Tam musi być jakaś cywilizacja


Rozmawiam z Karolem, który zdał maturę i za miesiąc wyjeżdża studiować architekturę w Cardiff. Razem z nim na studia za granicę wyjeżdża większość jego klasy. Niedawno w Guardianie przeczytałem zwierzenia Anglika, któremu głupio się odzywać w londyńskim autobusie w Ealing, bo wszyscy mówią po polsku. Londyńscy twirlies.
Za kilka tygodni, gdy wrócę po wakacjach do pracy, odwiedzi mnie pewnie paru absolwentów, którzy jeżdżą w tej chwili tymi autobusami. A niektórzy mnie nie odwiedzą, bo dalej będą nimi jeździć. W ławkach będzie siedziało paru uczniów, którzy tymi autobusami jeżdżą…
Połowa moich znajomych i rodziny siedzi poza granicami Polski, niektórzy na stałe. Także Asia, wychowana przez moją ultrakatolicką kuzynkę, czytelniczkę Naszego Dziennika i słuchaczkę Radia Maryja.
Politycy rozdzierają nad tym zjawiskiem szaty i urządzają debaty publiczne nad tym, jak zatrzymać młodzież w kraju. Ale tak właściwie zastanawiam się intensywnie, czemu mielibyśmy nie puszczać tej młodzieży w świat?
Niejeden wielki Polak spędził pół życia na emigracji, niejeden wieszcz na emigracji umarł, niejeden bohater narodowy więcej – a przynajmniej tyle samo – zrobił dla historii Stanów Zjednoczonych, co dla historii Polski. I w ogóle jaki to ma sens w dzisiejszych czasach rozdzierać szaty nad czyimś wyjazdem do Londynu na przykład? Dzisiaj z Londynu szybciej się przyleci do Krakowa, niż kilkadziesiąt lat temu trwała podróż robotnika nowohuckiego kombinatu do jego krewnych czy rodziców na Podkarpaciu. I relatywnie nie kosztuje to wcale drożej. A tak jak ten robotnik w Krakowie poznał świat, o jakim mieszkańcy jego wioski nie mieli pojęcia, tak i ten Polak w Londynie coś z tego emigracyjnego doświadczenia wyniesie.
Poza tym niektórzy z tych ludzi wrócą i coś ze sobą przywiozą. Zobaczą trochę innego świata, poznają trochę różnorodnych ludzi, wyleczą się z polskiej zaściankowości i otworzą na innych. Ja się swego czasu w akademiku w Brukseli okropnie schlałem z paroma Arabami. Bardzo mnie głowa bolała na następny dzień, ale za to nigdy bym nie powiedział tak, jak przedwczoraj kilkakrotnie powtórzyła pewna ogólnopolska stacja telewizyjna, iż wszyscy aresztowani terroryści nosili „muzułmańsko” brzmiące nazwiska.
A w ogóle może dobrze wyjechać i popatrzeć na rzeczy z pewnego dystansu? Może wtedy doceni się własną zaściankowość albo uzna, że zaścianek nie zależy od długości i szerokości geograficznej, tylko od otwartości naszej własnej głowy i szczerości serca?
Radek przed wyjazdem do Londynu zerwał z dziewczyną. Dopiero tam zrozumiał, że to pomyłka. Teraz śpi na trawniku pod jej balkonem w Kwidzynie i czeka, by zechciała z nim porozmawiać.
Piotrek wrócił z Irlandii, chociaż mógł tam w zasadzie się ustawić do końca życia i mógł zapewnić pracę Oli. Ale wrócił, bo Ola chciała zostać w Polsce i zmusiła go do dokonania wyboru. Jedna polska kobieta okazała się ważniejsza, niż całkiem spora jak na europejskie warunki wyspa.
A patrząc na to z innej strony, rzymskie wille powstawały w najdalszych zakątkach Europy, na dalekiej północy tego, co wówczas było Anglią. Dzisiaj Polska jest w Unii Europejskiej, może my też powinniśmy budować polskie wille wszędzie, gdzie tylko to możliwe? Może to taki nasz europejski obowiązek, by rozpychając się łokciami rozprzestrzeniać naszą europejską cywilizację wszędzie w Europie (w tym także w Polsce)?

Zbawienny Giertych

W każdej, nawet największej tragedii, zawsze można wypatrzeć jakąś iskierkę nadziei. Zawsze jest jakieś światełko w tunelu.
I tak na przykład obecnie, w samym środku upalnego lata, z rekordowymi temperaturami, jakich meteorolodzy nie notowali od 1779 roku, polscy licealiści i studenci, na których przywykli wszyscy narzekać, że są bierni, obojętni, nie interesuje ich ojczyzna i jej losy, nagle zainteresowali się polityką. W osłabionym składzie, bo przecież połowa z nich pojechała w wakacje pracować w Anglii, Szkocji i Irlandii, inspirująco inteligentni, błyskotliwi młodzi ludzie wymyślają akcje protestacyjne, satyry, urządzają manifestacje, parają się mniej lub bardziej poważną publicystyką.
Nie tak dawno temu młodemu człowiekowi nie wypadało interesować się polityką, nie wypadało iść do wyborów ani w nich startować. Tymczasem okazuje się, że ekstremalne poczucie zagrożenia antysemityzmem, homofobią, religijnym fanatyzmem środowisk pseudokatolickich, ksenofobią i nacjonalizmem obudziły nagle w tych młodych ludziach pokłady patriotyzmu, o które ich w ogóle nie podejrzewaliśmy. Ci wszyscy młodzi ludzie będą chyba pierwszym od 1989 roku pokoleniem osiemnastolatków, które gremialnie pójdzie do wyborów i nie będzie mówiło, że polityka go nie interesuje. Byli małymi dziećmi, gdy w atmosferze kompromisu i dumy narodowej powstawała III Rzeczpospolita, nie pamiętają tego, ale dziś, kiedy kwestionuje się wszystkie jej osiągnięcia, są jej najgorliwszymi obrońcami.
Jak grzyby po deszczu powstają niezależne portale informacyjne i publicystyczne, a wokół nich aktywizują się rzesze młodocianych myślicieli i początkujących dziennikarzy. Graficy komputerowi dają popisy pomysłowości i ironii organizując internetowe akcje protestacyjne i wymieniając się banerami. Na forach internetowych w wyważonych i merytorycznych debatach ćwiczą się parlamentarne talenty przyszłych posłów i senatorów. W środku wakacji licealiści całymi godzinami słuchają BBC i czytają Financial Timesa, żeby dowiedzieć się, co naprawdę sądzi się o polskich władzach z bezpiecznej perspektywy. Ćwiczą się w retoryce i przy okazji szlifują swój angielski. Ze słownikiem języka polskiego pod pachą polują na gafy i potknięcia językowe w wypowiedziach prezydenta Rzeczpospolitej.
I taki jest z całą pewnością zbawienny wpływ Romana Giertycha na młode pokolenie. Na jego edukację, na jego patriotyzm, na jego obywatelską aktywność i zaangażowanie. Minister Roman Giertych uważa bodajże, że wszyscy ci protestujący przeciw niemu ludzie to byli członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, nawet jeśli mają obecnie po szesnaście lat. Ale bez względu na to, jak będą się nazywały partie w polskim parlamencie za parę lat, po lewej i po prawej stronie izby zasiądzie dużo bardzo mądrych ludzi, którzy właśnie dzięki obecnemu buntowi zainteresowały się polityką. I polska polityka nie będzie już dłużej wyglądać tak, jak wygląda obecnie, cytując Gustawa Holoubka:

Przytoczę taki obrazek obyczajowy, który moim zdaniem dobrze ilustruje to, co się teraz dzieje w polskiej polityce. W jednym z teatrów na próbie Kalina Jędrusik zapaliła papierosa. Na scenie nie wolno palić papierosów. Zbliżył się strażak i powiedział: „Proszę zgasić papierosa, bo tu nie wolno palić”. A Kalina jak Kalina – z wdziękiem odparła: „Odpierdol się strażaku”. I on strasznie się zamyślił, poszedł za kulisy i tam trwał jakiś czas. Potem nabrał powietrza, wrócił na scenę, ale tam już nie było Kaliny, tylko Basia Rylska. On jednak tego nie zauważył, bo oczy zaszły mu bielmem z wściekłości, i krzyknął do Rylskiej: „Ja też potrafię przeklinać, ty kurwo stara!”. Kompletnie zdumiona Basia pobiegła do Edwarda Dziewońskiego, który był reżyserem spektaklu, i powiedziała mu, że strażak zwariował, bo ją zwyzywał bez żadnego powodu. Dziewoński strasznie się zezłościł, poszedł do strażaka i powiedział: „A pan jest chuj!”. Przy czym strażak był inny. Więc tak wygląda życie polityczne w naszym kraju.

Dzięki Romanowi Giertychowi i cynizmowi rozdających klucze do resortów przywódców Prawa i Sprawiedliwości jest szansa, że życie polityczne w naszym kraju za lat dziesięć będzie na zupełnie innym poziomie.

Gdzie pieprz rośnie

Na początku grudnia, czyli jakieś dwa miesiące temu, wybuchła straszna afera wokół wiadomości email, jaką ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce Charles Crawford komuś tam wysłał i została ona ujawniona przez prasę, a ściślej biorąc przez Sunday Timesa.

W zeszłym roku rząd Jej Królewskiej Mości stworzył w Polsce więcej miejsc pracy niż rząd polski. Ale Wlk. Brytania nie usłyszała ani słowa wdzięczności i uznania żadnego z Was ani żadnej z Waszych gazet. To tyle w sprawie solidarności.

Tyle ambasador. Mniejsza z tym, że była to jego wypowiedź adresowana na pewno nie do opinii publicznej i niezbyt dobrze się stało, że została ujawniona, ale czy burza, jaka wokól wyrażonego przez ambasadora poglądu rozpętała się w polskich mediach jest w jakimkolwiek stopniu uzasadniona?
Może ja jestem jakimś dziwnym nauczycielem, a moja młodzież jest nienormalna, ale w zasadzie nie ma już dnia, abym się nie dowiedział, że ten czy tamten z moich absolwentów jest w Londynie, Irlandii, Szkocji… Michał jest w trzeciej klasie technikum, nie jest sierotą, ale mieszka i prowadzi gospodarstwo sam. Jego rodzice z krótkimi przerwami pracują za granicą. Wczoraj tłumaczyłem jego ojcu, który dopiero co wrócił ze Stanów, kolejne C.V., jedzie do Irlandii. Dzisiaj miałem telefon w podobnej sprawie od absolwenta sprzed paru lat, Andrzeja, który także wyjeżdża. Mam ucznia, który latem pracował na budowie w Chicago. Innego, który wrócił z Irlandii po to, żeby zdać maturę i znowu wyjechać. Firma motoryzacyjna z północnej Anglii zatrudniła ostatnio 60 osób z naszej okolicy, w tym wielu naszych absolwentów. Hurtem.
Gdy otwieram komunikator internetowy, na mojej liście kontaktów przynajmniej jedna trzecia osób to osoby, z którymi rozmawiam po polsku, ale które w Polsce nie mieszkają. Ba, większość z nich nie planuje tu wracać.
Przeżyłem wielki szok, gdy dowiedziałem się o wyjeździe Wojtka. Pamiętam do dziś, jak mieliśmy z nim rozmowę na egzaminie wstępnym do liceum ekonomicznego i jakim był wtedy patriotą i idealistą. Wtedy i przez całe liceum. Teraz siedzi w Londynie i nie przyjechał nawet na święta.
Sławek ukończył studia na prestiżowej technicznej uczelni, zrobił dwa fakultety i podyplomówkę, ma żonę i dwójkę dzieci, a też przysłał mi mailem C.V. do sprawdzenia, bo wyjeżdża do Anglii.
Leszek parę tygodni temu został po lekcji w pracowni trochę dłużej, bo coś tam kończył na komputerze, i przed wyjściem zapytał mnie: Profesorze, a czemu profesor stąd nie spierdoli? Z takimi możliwościami, ze znajomością języka, to co tutaj profesora trzyma?
Czasami się sam zastanawiam. Tylko że skoro tylu młodych nie ma już nadziei i nie widzi sensu wiązać z tym krajem swojej przyszłości, to może tym bardziej trzeba tu zostać, żeby tych co zostają nauczyć trochę cieszyć się życiem w miejscu, w którym nas zastało? I wlewać w nich tę odrobinę oleju, żeby jeśli tu zostaną, nie padli ofiarą populizmu i propagandy?