Rocznica druga, a jakby dwudziesta

Dzisiaj rano wszyscy nauczyciele mojej szkoły raźno pomaszerowali na pierwszą lekcję z identyczną – bez względu na nauczany przedmiot – ściągą, konspektem, czy scenariuszem lekcji, jak by tego nie nazwać. Na kartce formatu A4 napisano nam tekst Modlitwy Pańskiej, na wypadek gdyby ktoś z nas nie umiał tego „Ojcze nasz” odklepać albo miałby się pomylić. Należało odmówić z młodzieżą tę modlitwę, a następnie odczytać załączoną na kartce modlitwę o szybką beatyfikację Jana Pawła II, polskiego papieża, którego drugą rocznicę śmierci dzisiaj obchodziliśmy, a następnie odśpiewać z młodzieżą „Barkę”, ulubioną pieśń papieża (tekst pieśni także załączono na wręczonej nauczycielom kartce).
Na swoje szczęście miałem dzisiaj pierwszą lekcję trochę później, więc ominęła mnie wspólna modlitwa i śpiewanie pieśni religijnych na lekcjach języka angielskiego, inaczej miałbym ciężki orzech do zgryzienia. Z całym szacunkiem do osoby Jana Pawła II jestem bowiem przeciwny kultowi świętych i – gdyby to ode mnie zależało – nikt nigdy nie zostałby beatyfikowany ani kanonizowany. Nie jestem pewien, czy modlitwa w nieszczerej intencji byłaby Panu Bogu szczególnie miła, więc cieszę się, że mnie to ominęło.
Jan Paweł II miał dar do pociągania za sobą młodzieży i – co zresztą wielu ortodoksyjnych katolików miało mu za złe – budzenia w niej entuzjazmu i inspirowania do spontanicznych reakcji. W dwa lata po jego śmierci udało nam się zrobić wszystko, by dla coraz młodszych roczników młodzieży, która w coraz mniejszym stopniu pamięta polskiego papieża, zrobić z niego obcą i nudną postać na cokole pomnika. Przed wejściem do szkoły zastałem dzisiaj trzy poczty sztandarowe (dziewięć osób), które na cały dzień wystawiono do czuwania z okazji rocznicy śmierci papieża, a które właśnie wtedy, kiedy szedłem do pracy, zajęte były z nudów szczypaniem się po tyłkach.
Poczty te stały dzisiaj przy Skale imienia Jana Pawła II, przy której każda klasa miała zapalić znicz i się pomodlić. Przypadło mi w udziale dopilnować, by chętni z jednej grupy jednej z klas zrobili to na lekcji ze mną. Wpadłem jednak na pomysł, by zamiast iść ze zniczem na początku lekcji, czym dałbym pretekst tym siedemnastoletnim panom do bardzo powolnego schodzenia się na lekcję, pójść na sam koniec lekcji, zostawiając im na modlitwę ostatnie pięć minut przed dzwonkiem. I oto o godzinie 13:50, gdy obwieściłem panom, że za moment kończymy lekcję i wszyscy chętni mogą iść ze mną pomodlić się przy skale i zapalić znicz, usłyszałem tylko jedno pytanie: „A co, jeśli ktoś nie jest chętny?”. Lekko nie dowierzając wyszedłem z klasy i zaczekałem na zewnątrz, przespacerowałem się nawet do skały i z powrotem, okazało się jednak, że wszyscy panowie woleli jakoś nie wiadomo czemu dosiedzieć w klasie nad ćwiczeniami z angielskiego te kilka minut niż iść zapalić znicz i modlić się wspólnie. Z drugiej, równoległej grupy w tej samej klasie, pomodlić poszedł się jeden uczeń, reszta też z niewiadomych przyczyn dotrwała do końca technologii informacyjnej.
Na swój sposób to dobrze, że pamięć po jednym z największych Polaków ubiegłego stulecia trzeba pielęgnować z trochę większą inwencją, a nie poprzez dokładnie te same gesty, którymi kiedyś pielęgnowano miłość do socjalizmu i do przywódców partii. Wydaje mi się nawet, że Jan Paweł II nadal jest darzony dużą miłością i szacunkiem przez młodych ludzi, mimo niskiej frekwencji podczas modlitewnego zapalania znicza w pierwszej klasie technikum mechanicznego. Patrząc na parking szkolny około godziny siedemnastej, kiedy to koleżanki zorganizowały w świetlicy internatu wieczór poezji Karola Wojtyły dla osób zainteresowanych, nie dało się dojść do innego wniosku. Na imprezę przybyło liczne grono gości przez nikogo nie przymuszonych, trochę tak jak dwa lata temu na krakowskie Błonia.
Nie poszedłem słuchać poezji Karola Wojtyły – lubię raczej Bursę, Wojaczka, Poświatowską. A to zupełnie inne klimaty. Poszedłem na spacer do lasu z aparatem fotograficznym.

Niech szkoła uczy

W archidiecezji częstochowskiej, w tym w samej Częstochowie, buduje się dużo kościołów. Z istniejących parafii wydziela się nowe parafijki i promuje się budownictwo sakralne. Znam przynajmniej kilku księży, którzy w prywatnych rozmowach niepokoją się o finanse swoich parafii w przyszłości, a niektórzy już teraz czują nóż na gardle. U cioci na imieninach nigdy jednak nie robiłem z tego tragedii. Gdy w rozluźnionej kilkoma kieliszkami atmosferze wierni – o wiele bardziej wierni kościołowi katolickiemu ode mnie – zaczynali nadawać na bezmyślne ich zdaniem rozpasanie budowlane, powtarzałem zawsze to samo: jest koniunktura, opłaca się budować, niech budują. Nakręca się rynek artykułów budowlanych, jest praca dla setek ludzi, powstają okazałe gmachy o potencjalnie rozmaitym zastosowaniu. Jeśli w przyszłości wspólnot parafialnych nie będzie stać na utrzymanie tych gmachów, znajdą się dla nich nowe cele, kościół je wynajmie albo sprzeda, zyskają na tym wszyscy. Jest wolność i jeśli kogoś na to stać, aby budował, niech – w zgodzie z planem zagospodarowania przestrzennego i wszelkimi innymi przepisami – buduje.
Naszego ministra niby od edukacji zabolało w ostatnich dniach, że w Europie buduje się więcej meczetów niż kościołów. Boże mój, że też minister musi się zajmować takimi sprawami, jakby to w polskiej szkole nie było co robić. Muzułmanie w Kordobie nie mogą się doprosić nawet o ekumeniczne modły w jednym ze swoich najbardziej reprezentacyjnych europejskich meczetów, obecnie wykorzystywanym przez katolików, czemuż by mieli nie budować świątyń tam, gdzie wspólnota lokalna tego potrzebuje i stać ją na to?
Niechże by minister zajął się swoim resortem zamiast strofować europejskie wspólnoty religijne i zagraniczne instytucje. Bo w polskiej szkole trzeba zaprowadzić porządek, a tu tymczasem ogarnia ją chaos i apatia wraz z każdym sprzecznym sygnałem płynącym z resortu. Najpierw podpisałem się pod pismem, że w żadnym wypadku nie zostawię dzieci samych w klasie, potem podpisałem się pod pismem, że będę izolował jedne dzieci od drugich i z jednymi będę czekał na przybycie iluś tam różnych służb, a z drugimi nie.
W ostatnich dniach już miałem pewną nadzieję, że ministerstwo stanowczo zajmie się uporządkowaniem własnego resortu i przestanie bałaganić w szkole: minister ukarał osobę w swoim departamencie odpowiedzialną za tropienie nauczycieli i uczniów zajmujących się działalnością charytatywną, minister zapowiedział, że w szkole w miejsce propagandy homoseksualnej pojawi się nauka.
Miałem nadzieję, że jakoś to wszystko powoli zacznie wracać do normy. Pozwoliłem sobie nawet ostentacyjnie w tak zwanym „dniu wagarowicza” prowadzić lekcje. Podczas gdy część młodzieży pozostała w szkole tylko po to, by na sali gimnastycznej uczestniczyć w różnego rodzaju konkursach i wygłupach (na przykład oglądać taniec jakiegoś bliżej mi nieznanego transwestyty z drugiej klasy i wybrać go następnie na najmilszego chłopaka w szkole), maleńka garstka dobrowolnie poświęciła ten czas na próbną maturę ustną z angielskiego, a następnie na fakultet, na którym wytrwali do godziny szesnastej.
Myślałem, że będzie spokój, że zrobi się już normalnie, ale gdzie tam… W ciągu jednego tygodnia dostaliśmy dwa sprzeczne sygnały – najpierw stanowcze NIE dla marnowania czasu w szkole na propagowanie homoseksualizmu, potem stanowcze TAK na marnowanie czasu w szkole na propagowanie poglądów pro-life. W nadchodzącym tygodniu znowu zamiast się uczyć, mamy krzewić – tym razem szacunek – dla życia poczętego. Tak jakby moim dwudziestoletnim chłopom, z których dwóch właśnie pospiesznie robi kurs przedmałżeński, bo „wpadli” i mają już wyznaczone daty ślubu, trzeba było tłumaczyć cokolwiek w tej kwestii.
Wiara w magiczne znaczenie akademii, apeli i pochodów wydaje się być zupełnie irracjonalna. Polscy politycy w marzeniach o spełnieniu się swoich antyutopijnych wizji starają się wiernie naśladować marzenia towarzyszy z PRL-u, nie nauczyli się niczego z klęski jednego totalitaryzmu i próbują budować drugi.
Towarzysze! Wyrzućmy wreszcie politykę ze szkoły! Pan minister albo niech sobie uprawia politykę poza resortem, albo niech – skoro już musi w resorcie pozostać – zajmie się jego problemami. Na przykład wielu nauczycieli nie wie, jakie będą procedury przeprowadzania matury ustnej z języka obcego. Egzamin ma się odbywać według rozporządzenia podpisanego przez ministra, a potem uchylonego przez Trybunał Konstytucyjny. W ubiegłym roku na dodatkowych szkoleniach uzupełniających nauczyciele byli uświadamiani w kwestii szczegółowych procedur przeprowadzania egzaminu: kto przewodniczy, kto pyta, kto notuje, jak należy pytać. W tym roku skład komisji – zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem – zmienił się. Procedury ciężko jest znaleźć, zresztą kto by tam szukał czegoś na stronie MEN, gdzie pełno jest polityki partyjnej i kultu wodza. Matura już za kilka tygodni. A matura obecnych drugoklasistów? Zgodnie z prawem z jej formułą powinni byli zostać zapoznani na początku tego roku szkolnego, ale przecież nie wiadomo zupełnie, czy zapoznawać ich z maturą według rozporządzenia ubiegłorocznego (uchylonego przez Trybunał), czy też sprzed dwóch lat? To jest problem dla ministra edukacji, nie to, ile meczetów buduje się w Europie.
Niech katolicy budują kościoły katolickie, muzułmanie meczety, nauczyciele niech uczą, a ministrowie edukacji niech interesują się szkołą i pomagają jej.
Kierując się zdrowym rozsądkiem obiecuję, że jeśli w mojej szkole przepadnie kolejny dzień nauki i ktoś będzie propagował zmiany w prawie aborcyjnym, na pewno – podobnie jak w dzień wagarowicza – zagospodaruję jakoś czas zboczeńcom, których nauka interesuje bardziej niż uleganie ideologizowaniu.

Rozalka do pieca

Maturę z języka obcego na poziomie podstawowym jest bardzo łatwo zdać. Umiejętności komunikacyjne, które trzeba opanować, są naprawdę niewygórowane i każda średnio rozgarnięta osoba jest w stanie przygotować się do tego egzaminu wkładając w to odrobinę wysiłku.
W Technikum Mechanizacji Rolnictwa realia są jednak takie, że wielu uczniów zagląda do szkoły od czasu do czasu, z doskoku, żeby odpocząć. Uczniowie z tego technikum już w pierwszej klasie bywają bardzo mocno zaangażowani w pracę w gospodarstwie i w zbyt płodów rolnych, a w klasie czwartej są już właścicielami gospodarstw. Niektórzy zaglądają do szkoły podrzemać po całej nocy spędzonej na Rybitwach (taka giełda towarowa dla rolników w Krakowie) i urywają się z ostatnich lekcji, bo robota już na nich czeka. Mam uczniów, którzy właściwie od kilku semestrów z uwagi na frekwencję mogliby z czystym sumieniem być nieklasyfikowani, ale jakoś ich się tak przepycha z klasy do klasy.
Nieliczna grupa uczniów zostaje regularnie po południu na fakultecie, ale trudno się dziwić i mieć do kogokolwiek pretensje, skoro niektórzy z nich nie mają nawet czasu systematycznie pojawiać się na normalnych lekcjach do południa. Czego by sobie z nimi nie zaplanować, żadne plany nauczyciela nie mają szansy powodzenia, a do niektórych uczniów nawet nie dotrze to, że mieliśmy zrobić to czy tamto. Konieczność ciągłego przesuwania terminów oddania prac domowych, przekładania klasówek i rezygnowania z nich powodują, że uczniowie zasypywani są w końcu lawiną ocen niedostatecznych, których nawet się nie spodziewają, bo przestali się już orientować w swoich własnych zaległościach.
Nie piszę o tym, żeby narzekać, bo jestem pogodzony z rzeczywistością, a poza tym szanuję i lubię tych moich panów z Technikum Mechanizacji Rolnictwa, chociaż z dwoma grupami obecnych maturzystów w tym technikum udało mi się osiągnąć ułamek tego, co z innymi dwoma grupami w Technikum Mechanicznym. Piszę dlatego, że jeden z moich uczniów wyznał mi parę tygodni temu, że chociaż jego frekwencja jest przeciętna, a na fakultety nigdy nie chodzi z braku czasu, a nadmiaru roboty w domu, to w jego kościele parafialnym odprawiano gregoriankę w intencji zdania przez niego matury. Gregorianka jest odprawiana codziennie przez cały miesiąc. Sumując czas potrzebny na umycie się po robocie w gospodarstwie, dojazd i powrót z kościoła oraz sam czas mszy świętej, daje to co najmniej sześćdziesiąt godzin.
Zastanawiam się, czy naprawdę warto zawracać Panu Bogu głowę egzaminem, który w gruncie rzeczy jest prosty i gdyby te sześćdziesiąt godzin przeznaczyć na przygotowanie się do niego, Pan Bóg miałby czas na zajęcie się innymi problemami, które być może rzeczywiście wymagają Jego interwencji. Staram się szanować potrzeby religijne innych ludzi, ale przyznam się szczerze, że w tym przypadku byłem wstrząśnięty i mówiąc o tym przypadku znajomym i rodzinie niejeden raz zakląłem. Bolesław Prus pisał już o dziewczynce, którą na trzy zdrowaśki wsadzono do pieca, czym skutecznie wyleczono ją z wszelkich oznak życia. Dziwnie podobne wydaje mi się to, że chłopak w klasie maturalnej nie ma czasu chodzić na fakultet ani przygotowywać się systematycznie z lekcji na lekcję, ale znajduje czas na gregoriankę.
Niektórzy posłowie oburzają się na znaną z ciętego języka profesor Joannę Senyszyn, która na swoim blogu komentuje fakt przyznania przez nich czterdziestu milionów złotych na budowę Świątyni Opatrzności Bożej. Panią profesor rzeczywiście poniosły nerwy, ale czyż nie trafia ona bardziej w nastroje społeczne niż pragnący wypełnić wolę Sejmu Wielkiego parlamentarzyści? Do takiego wniosku dochodzę obejrzawszy konferencję prasową z Wrocławia, gdzie istnienie kliniki onkologii dziecięcej jest zagrożone, ponieważ klinika tonie w długach i komornik zajął dziś kwotę ponad ośmiu milionów złotych z Narodowego Funduszu Zdrowia przeznaczoną dla tej kliniki. Dziennikarz telewizji, w której oglądałem transmisję, przyznał po wyjściu z konferencji, że nigdy dotąd nie przeżył czegoś podobnego, nigdy nie był świadkiem tak dramatycznej konferencji prasowej, na której emocje rozpierają wszystkich uczestników, a większość osób płacze.
No cóż, jedni się cieszą, że dzięki czterdziestu milionom złotych będziemy bliżej zbudowania świątyni, w której można się będzie pomodlić między innymi za zdrowie umierających na raka dzieci. Inni się martwią, jak sobie poradzić z długami upadających szpitali. A niektórych ponoszą nerwy.

Przejęzyczenie

Zastanawiam się, jak to możliwe, by głowa państwa powiedziała w publicznej telewizji, że chrześcijański czy katolicki system wartości jest jedynym powszechnie przyjętym systemem wartości w naszym kraju i nie ma on alternatywy. Jakoś tak nie chce mi się wierzyć, że prezydent powiedział coś takiego w dniu, w którym miało dojść do ingresu nowego arcybiskupa stolicy.
Bez względu na osobiste poglądy głowy państwa wypowiedź taka narusza nie tylko konstytucję, ale nawet stoi w sprzeczności z konkordatem pomiędzy Polską a Watykanem. Już pierwszy rozdział Konstytucji RP mówi, że kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione, a władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych. Pierwszy artykuł konkordatu potwierdza autonomię i niezależność pomiędzy kościołem a państwem. No i przede wszystkim, jest to wypowiedź niezręczna i niestosowna zarówno w stosunku do obywateli Polski, jak i w stosunku do obywateli krajów, których biorąc udział w misjach międzynarodowych próbujemy podobno nauczyć demokracji.
Mam głęboką nadzieję, że pan prezydent po prostu się przejęzyczył. Chodziło mu pewnie o to, że większa część społeczeństwa polskiego – bez względu na przynależność wyznaniową – uznaje uniwersalny system wartości w przytłaczającej części zgodny z elementarnymi wartościami chrześcijaństwa, zwłaszcza w wymiarze rodzinnym i społecznym. Słowo „katolicki” zupełnie podświadomie i niechcący „wymsknęło się” panu prezydentowi i z pewnością tego żałuje. Jest to tak oczywiste, że nie oczekuję od niego właściwie żadnych przeprosin, chociaż jest pewnie wiele osób, którym pomogłoby to otrząsnąć się z szoku.
Większość z nas nie zabija, nie kradnie, szanuje autorytet rodziców. I takie zapewne wartości miał na myśli pan prezydent. Wartości, jak wiadomo, nieporównanie starsze niż katolicyzm.
Nic chyba tak bardzo nie szkodzi kościołowi katolickiemu, jak niezręczne wypowiedzi ostentacyjnie pobożnych polityków. Gdy posłowie na Sejm Rzeczpospolitej próbowali wspomóc rolnictwo modląc się pół roku temu o deszcz, albo gdy czterdziestu sześciu z nich wpadło w ubiegłym miesiącu na pomysł, by uczynić ze swojej ojczyzny królestwo niebieskie nie przez poprawę bytu współobywateli, obniżenie podatków, pobudzanie przedsiębiorczości, ale przez intronizację Jezusa Chrystusa, ośmieszyli w oczach wielu ludzi religię o wiele bardziej, niż niejeden ateista.
Po sąsiedzku z domem moich rodziców funkcjonuje jezuicki dom rekolekcyjny, w którym niejedna zabłąkana i zahukana przez religijnych ekshibicjonistów osoba odnalazła Boga. Wydaje mi się, że kościół więcej by zyskał stawiając na takie głębokie emocjonalnie i świadome poszukiwanie Boga przez ludzi, aniżeli popierając rzucających frazesy polityków, którzy co najwyżej przysporzą kościołowi trochę konformistów, a niejednego wierzącego i myślącego człowieka nakłonią do apostazji. O tym, że chrześcijaństwo jest filarem moralności narodu, wiele mówił Adolf Hitler.
Ja rozumiem, że kościół jest takim miejscem, z którego nie można nikogo wyprosić. Ale uważam, że jest jakieś kompromisowe wyjście i istnieje niejedna alternatywa pomiędzy wypraszaniem a tym, by dawać się wykorzystywać.


Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi , ,

R.I.P., Saddam.

W przeddzień politycznej próby między Republikanami a Demokratami, w świetle niezbyt korzystnych dla prezydenta Busha notowań i całkowitej klapy kampanii irackiej, w której celowość i sens mało kto już wierzy, jak można było inaczej spróbować na krótko podreperować sobie i rodakom humor, niż serwując Amerykanom w wieczornych dziennikach wiadomość o pozornym sukcesie, to jest o straceniu byłego irackiego dyktatora. Następnie naiwni Amerykanie mogli wysłuchać pięknie mówiących po angielsku parlamentarzystów i członków rządu irackiego mówiących o tym, jak to dobrze się stało i jak to dochowano wszystkich procedur międzynarodowych i religijnych w trakcie procesu i egzekucji. Wolę się nie zastanawiać nad tym, dlaczego tak wielu irackich oficjeli tak dobrze włada językiem angielskim.
Dziś w okolicach godziny szóstej rano naszego czasu Saddam zamieniwszy kilka słów ze swoimi katami, w spokoju i ciszy, z Koranem w ręku, pozwolił sobie założyć pętlę na szyję. Odmówił założenia na głowę kaptura, za to jeden z katów obwinął szyję Saddama tym kapturem niczym szalem, by sznur nie dotykał bezpośrednio skóry.
Z niesmakiem wysłuchałem dziś rano wiadomości. Z niesmakiem patrzyłem na zestawienie zdjęć martwego ciała irackiego dyktatora ze skręconym karkiem i tańczących z radości ludzi na ulicach Bagdadu i w Stanach.
Saddam Hussein został skazany za zgładzenie stu czterdziestu ośmiu Szyitów po nieudanej próbie zamachu na jego osobę w 1982 roku. Skazano go za czyn, o którym doskonale wiedziała administracja amerykańska, kiedy w 1984 roku Donald Rumsfeld w przyjaznych gestach witał się z Saddamem, wówczas sojusznikiem i kontrahentem Stanów Zjednoczonych.
Wiarygodność i niezależność procesu, w którym skazano Husseina, jest podważana przez międzynarodowe autorytety. Zbrodnia z 1982 roku była niezaprzeczalnie okropna, niemniej jednak stanowiła ona maleńki ułamek tego, co Saddamowi Husseinowi zarzucano i co prawdopodobnie miał na sumieniu. Niestety, ofiary innych jego przestępstw nie doczekają się zadośćuczynienia w sprawiedliwym wyroku niezależnego sądu, ponieważ Saddama stracono uznając go winnym za coś, co w porównaniu z ciężką artylerią oskarżeń wytaczaną przeciwko Husseinowi w chwili inwazji na Irak wydaje się być – jakkolwiek by to makabrycznie nie zabrzmiało – drobnostką. Skazano go, chociaż za miesiąc miał zostać wznowiony kolejny proces Saddama, wyczekiwany przez Kurdów, w którym Saddam oskarżony był o zgładzenie tysięcy ich rodaków.
Wybrano także przedziwny termin egzekucji, Eid al-Adha. Zdecydowano się zgładzić irackiego tyrana w jedno z największych świąt muzułmańskich, w dzień, w który sam Saddam tradycyjnie uwalniał więźniów i ułaskawiał skazańców. Taka niezręczność w wyborze terminu egzekucji może paradoksalnie kosztować Amerykanów utratę poparcia dla zmian w Iraku u części muzułmanów, którzy z samego faktu egzekucji się cieszą. Wymierzamy kolejny bezmyślny policzek islamowi, nie zważając na krótkowzroczność takiego postępowania. Zupełnie jak wtedy, gdy biskupowi Kordoby wydaje się bardziej ekumenicznym skłonienie miejscowych muzułmanów do wybudowania sobie kopii meczetu, niż pozwolenie im na jednorazowe modły w tej zajmowanej obecnie przez katolików świątyni.
Iran gratuluje Irakijczykom wspólnego zwycięstwa, Europa potępia barbarzyńską egzekucję, a prezydent USA nazywa ją kamieniem milowym na drodze do irackiej demokracji. Tymczasem z żywego symbolu Saddam dzisiaj właśnie zmienił się w symbol kto wie, czy nie o wiele groźniejszy, stał się męczennikiem, który na pewno znajdzie swoich wyznawców. Podczas gdy Szyici wiwatują, Kurdowie narzekają, że nie doczekali się wyroku w sprawie swoich ofiar reżimu, niektórzy Sunnici otwarcie kontestują wyrok sądu, a pielgrzymi w Mecce spodziewają się jedynie eskalacji przemocy. W Strefie Gazy i w reszcie świata arabskiego odzywają się głosy wzywające do żałoby. Sztampowe w takiej sytuacji słowa „spoczywaj w pokoju” w przypadku Saddama Husseina nabierają szczególnego znaczenia. Pokój z Tobą, a przede wszystkim pokój niech będzie między nami – żywymi.

Ekshibicjonizm moralny

Londyńska stewardessa sądzi się z British Airways o to, że przełożeni nie pozwalają jej na noszenie krzyżyka na wierzchu stroju służbowego, a może użyjmy dobitniejszego słowa, na wierzchu służbowego munduru.
Stewardessa uważa, że w wielokulturowym społeczeństwie, w firmie obsługującej przedstawicieli różnych kultur, narodów i wyznań z całego świata, nikogo nie powinno razić to, że utożsamia się ona z katolicyzmem.
Zastanawiam się czasem, na ile to charakterystyczne raczej dla nastolatków obwieszanie się symbolami wyznawanych poglądów i ostentacyjne obnoszenie się z nimi ma u dorosłego człowieka pokrycie w dojrzałej i konsekwentnej wierności tym ideałom. I czy wiara w te ideały jest wprost proporcjonalna do wielkości noszonych symboli i intensywności ich eksponowania.
Nadzorowałem niedawno przebieg matury próbnej w grupie moich mechaników. Egzamin odbywał się w sali, w której nigdy nie bywam. Moją uwagę oraz uwagę kolegi wuefisty, który ze mną ich pilnował, przykuł natychmiast monstrualnych rozmiarów krzyż wiszący nad tablicą. Krzyż miał około 80 centymetrów wysokości, sama figura Chrystusa na tym krzyżu była chyba dwukrotnie wyższa niż orzeł na wiszącym pod krzyżem godle państwowym.
Poczułem się dziwnie i odetchnąłem z ulgą, że siedzimy tam akurat w takim gronie, w jakim siedzimy. W jednej z klas zwrócono mi kiedyś uwagę, gdy do jednej z uczennic powiedziałem „Bóg zapłać!”. Było mi wówczas bardzo głupio, tym bardziej, że generalnie zgadzam się z uczniami i uczennicami uważającymi, że w wielu szkołach trafiają się nauczyciele, którzy indoktrynują ich religijnie tak samo, jak dziesiątki lat temu indoktrynowano socjalistycznie ich rodziców czy dziadków.
W Poznaniu odbył się niedawno Marsz Równości, w którym organizacje homoseksualne starały się zademonstrować swoje przywiązanie do ideałów tolerancji, wolności i demokracji poprzez postawienie znaku równości między swoimi rzekomymi prześladowaniami a prześladowaniami politycznymi z zamierzchłej historii Wielkopolski, wykorzystując cudzą symbolikę do przedstawiania swoich racji. Tymczasem powiedzmy sobie szczerze: co wiemy o najbardziej znanych działaczach ruchu gejowskiego i lesbijskiego w Polsce poza tym, że obnoszą się ze swoją przynależnością do mniejszości seksualnej? Czy wiemy, czym się interesują, co robią w czasie wolnym, albo czym się zajmują zawodowo? Czy da się polubić człowieka, o którym niczego się nie wie poza tym, że jest homoseksualistą?
Zasadniczo nie mam nic przeciwko temu, by ktoś obwieszał siebie i swoją własność dowolnymi znakami, symbolami czy napisami, dopóki będzie to zgodne z prawem i dopóki nie będzie to się działo z naruszeniem prywatności i wolności sumienia innych osób (eksponowanie symboli religijnych w szkole publicznej jest dla mnie takim naruszeniem). Jestem także zwolennikiem wolności zgromadzeń i wszelkiego rodzaju marszów, parad, pielgrzymek pieszych, pochodów i manifestacji, o ile zostaną dochowane wszystkie wymogi bezpieczeństwa w przypadku imprez o charakterze masowym i odpowiednie służby czuwać będą nad ograniczeniem stopnia uciążliwości tych imprez dla osób nie biorących w nich udziału.
Ten olbrzymi krucyfiks w klasie i działalność niektórych aktywistów gejowskich są dla mnie jednak w równym stopniu niesmaczne. Nie jestem pewien, czy ucząc spod takiego olbrzymiego krzyża umiałbym zadbać o komfort psychiczny uczniów, których ten symbol niepokoi. Wydaje mi się, że uniwersalne i piękne wartości chrześcijańskie mieszczą się w zupełności w sercu człowieka i nie ma potrzeby rozwieszać ich symboli na lewo i na prawo w miejscach, w których niekoniecznie będą uszanowane. Podobnie – działalność niektórych aktywistów ruchu homoseksualnego, którzy uzurpują sobie prawo do historycznych symboli narodowych, społecznych i religijnych, może przeciętnemu gejowi czy lesbijce bardziej zaszkodzić, niż pomóc.
Wspomniana przeze mnie na początku stewardessa zakładając mundur zobowiązuje się jednakowo obsługiwać wszystkich możliwych klientów British Airways. Większości z nich, tak jak moim panom mechanikom, będzie zapewne obojętne, czy i jakiej wielkości krucyfiks wisieć będzie na jej szyi. Niektórzy muzułmanie czy Żydzi pewnie tego krucyfiksu nie zauważą. Ale czy krzyż ukryty pod mundurem naprawdę oznaczałby jednoznacznie mniejszą więź z Chrystusem w pracy? Czy bez tego krzyża naprawdę trudniej byłoby jej kochać Chrystusa?
Mam wrażenie, że zdarzają się przypadki, w których przywiązanie do ostentacyjnie okazywanych idei bywa równie powierzchowne, jak powierzchowne jest założenie, że pewien program zalecany przez Ministerstwo Edukacji ochroni komputery w szkołach przed niepożądanymi treściami. Wśród stron blokowanych przez ten program jest, na przykład, witryna poświęcona wczesnej historii muzyki rockowej, a jedynym powodem jej zablokowania wydaje się być informacja, iż bluesmani od dziesiątków lat używali wyrazów rock i roll nawiązując w tekstach piosenek do stosunków płciowych.
W szkołach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej pełno było nauczycieli z powołaniem, którzy robili dobrą robotę niezależnie od ustroju politycznego państwa. Z kolei to, że w klasach, w których indoktrynowano dzieciaki w tamtych czasach, powieszono krzyże, niekoniecznie sprawiło, że ta dobra robota zagościła wszędzie.
Nie broniąc nikomu prawa do ekspresji, cenię sobie raczej głęboko przeżywane i świadome przekonania, poglądy i opinie, niż powierzchowne stwarzanie pozorów. Obawiałbym się też bardzo, że tak jak stosowanie wspomnianego programu może w jakiejś szkole uśpić czujność nauczycieli, tak obnoszenie się z symbolami na zewnątrz może ułatwić nam zapomnienie o faktycznej wierności ideom, które one reprezentują.

Pochodzę od małpy

O, świat sobie już radził bez tolerancji i poradzi sobie dalej. Nie może być tak, że kilku maniaków będzie decydowało o losach cywilizacji…

Tak powiedział wiceminister edukacji w wywiadzie dla jednego z największych dzienników. W wywiadzie tym nazwał teorię ewolucji Darwina kłamstwem i opowieścią o charakterze literackim wpisującą się w konwencję fantastyki naukowej. Dość niejasna jest dla mnie dalsza część wypowiedzi wiceministra, w której – w moim odczuciu – grozi on nauczycielom, którzy nie rozumiejąc swojej misji postanowią deprawować dzieci i młodzież nauczaniem o ewolucji.
Nie chce mi się w ogóle komentować rozmachu, jakiego dyskusja o wyplewieniu teorii ewolucji ze szkół i zastąpieniu jej kreacjonizmem nabrała w naszym kraju. Ale to jest naprawdę smutne, że najwyższej rangi urzędnik państwowy bez cienia żenady wypowiada się z taką pogardą o tolerancji.
To jest naprawdę smutne, że minister w dniu nauczycielskiego święta zapowiada, że uhonoruje wszystkich bez wyjątku nauczycieli, którzy przez dziesięć lat pracowali w PRL-u, a mimo to nie wstąpili do PZPR. Cóż to za kryterium nagradzania? Czy wśród niewątpliwych niezłomnych i nieustraszonych nie znajdą się aby nauczyciele bierni, byle jacy, którzy do partii wprawdzie nie wstąpili, ale przez cały PRL nie zrobili niczego szczególnego, co zasługiwałoby na uhonorowanie? A czy czasem wśród tych, którzy poszli na kompromis i zapisali się do partii, nie było przynajmniej dziesięciu, którzy zdziałali naprawdę wiele dobrego, ale nie udałoby się im to, gdyby nie mieli partyjnej legitymacji?
Niektóre wypowiedzi obecnego kierownictwa resortu wprawiają mnie naprawdę w zakłopotanie. Czy za lat dwadzieścia zostanę uhonorowany tylko za to, że nie płakałem po Janie Pawle II w miejscu publicznym i że od początku byłem przeciwny budowie pomnika Jana Pawła II na pl. Daszyńskiego w Częstochowie, w której polski papież ma już jeden pomnik na jasnogórskich wałach, drugi w seminarium na ul. Św. Barbary, tablicę pamiątkową na kurii, ulicę swojego imienia i na dodatek plac swojego imienia?
Krytykując teorię ewolucji w bardzo krótkim wywiadzie wiceminister zdążył obrazić wiele zupełnie ze sobą nie powiązanych grup społecznych: wegetarian, niewierzących, homoseksualistów, nieprawomyślnych naukowców, miłośników science-fiction, zwolenników pro-choice… Naprawdę można stracić głowę słuchając wiceministra zasłaniającego się troską o chrześcijańską cywilizację i jej przetrwanie, naprawdę można się pogubić. Jakże kojąco więc było przeczytać później słowa z homilii jednego z najwybitniejszych polskich biskupów, metropolity lubelskiego Józefa Życińskiego, który w dobitnych słowach przypomina nam o tym, że chrześcijaństwo nie wojuje z nauką, że Darwin był osobą wierzącą, a polscy nauczyciele nie muszą naśladować polityków w tworzeniu konfliktów „bez poszanowania elementarnej kultury i odpowiedzialności”.

Partie przychodzą i przemijają, deklaracje i niemądre wywiady unosi nurt czasu, natomiast wy zapisujecie się w duszach wychowanków waszą mądrością. Nie twórzmy fałszywych wrogów tam, gdzie szkoła powinna tworzyć klimat jedności, rodziny dzieci Bożych.

Posłucham raczej apelu arcybiskupa Życińskiego, niż wiceministra, którego wywiad dla Gazety do najmądrzejszych rzeczywiście nie należał. Moich uczniów będę uczył czytać i słuchać ze zrozumieniem, a kiedy mówiąc i pisząc będą wyrażać swoje poglądy, mam zamiar odnosić się do nich z szacunkiem i tolerancją. W przeciwieństwie do wiceministra nie wierzę, by świat mógł sobie poradzić bez tolerancji.

Modlitwa na rozkaz

W czasie mojej rozmowy z uczniem klasy maturalnej, Tymoteuszem, całkowicie przypadkiem wypłynął nagle temat lekcji religii i etyki. Około dziesięciu osób z klasy Tymoteusza na religię nie chodzi.
Katechezę wprowadzono do szkół, gdy byłem w klasie maturalnej. Wcześniej chodziliśmy na religię popołudniami, dwa razy w tygodniu, do salki katechetycznej przy naszym kościele parafialnym. Bardzo mile wspominam te spotkania w salce z księdzem otwartym na nasze problemy i dyskusję o nich, z kolegami i koleżankami z podstawówki, z którymi nasze drogi się rozeszły. Była między nami prawdziwa więź, prawdziwa potrzeba uczęszczania na te rozpoczynane i kończone modlitwą zajęcia pozalekcyjne.
Gdy w maturalnej klasie nagle mnie tego pozbawiono, dając mi w zamian nudne i w autorytarny sposób prowadzone zajęcia z księdzem z obcej parafii, który poświęcił pierwsze spotkanie z nami na tłumaczenie nam destrukcyjnego wpływu masturbacji na prawie wszystkie organy wewnętrzne oraz na postępy w nauce, który jakiekolwiek próby rozważań nad tym, czy religia katolicka powinna być obecna w szkole, ugaszał z zapałem jednostki antyterrorystycznej, po paru tygodniach przestałem chodzić na religię. Ja, ministrant i lektor z wieloletnim stażem, skończyłem szkołę średnią nie uczęszczając na katechezę i nie otrzymując świadectwa kursu przedmałżeńskiego. Na religię przestał też chodzić mój kolega Maciej, ministrant z Jasnej Góry, a te osoby, które chodziły, często zmieniały życie księdza katechety w prawdziwe piekło.
W pierwszym roku mojej pracy w szkole średniej, w III LO im. Biegańskiego w Częstochowie, niejednokrotnie byłem w pokoju nauczycielskim świadkiem załamań nerwowych katechetki, która płakała całą przerwę, po czym znowu trafiała do klasy tylko po to, by być poniżaną i obrażaną przez uczniów, którzy na lekcjach innych nauczycieli zachowywali się jak aniołki, a na religii wstępował w nich diabeł.
Od kilku lat nie uczestniczę w mszach świętych inaugurujących rok szkolny i bywa, że wraz z innymi kolegami i koleżankami trzymającymi się z dala od ołtarza obrywam za to słowne cięgi. Przychodzę w dniu inauguracji do pracy, ale zaszywam się w pracowni w internacie by nie obrażać Pana Boga nieuważną modlitwą i brakiem skupienia. Po korytarzach, na parkingu za oknem snują się stada młodzieży stęsknionej za sobą po wakacjach, pokoje w internacie tętnią życiem podczas tej ceremonii. Niektórzy uczniowie zaglądają do pracowni porozmawiać, poopowiadać o wydarzeniach minionych kilku tygodni spędzonych z dala od szkoły, o planach na najbliższe miesiące, zdać relację z wakacyjnych praktyk, napić się kawy.
Zastanawiam się, co jest większym grzechem: zostawiać tych niezainteresowanych religijną ceremonią uczniów bez opieki czy zmuszać ich do uczestniczenia w tejże? I czy aby nie ma żadnej innej alternatywy?
W przyszłym tygodniu uczniowie klas maturalnych jadą na trzydniowe rekolekcje. W niektórych grupach tracę nawet cztery godziny. Pomyślałem sobie, bo uczę prawie samych maturzystów, że pojadę z nimi, to przynajmniej podczas śniadania czy po południu zmuszę ich do rozmawiania po angielsku, że trochę luźniej, ale się pouczymy. No to mam: w maturalnej klasie technikum mechanicznego pojedzie się modlić i rozmyślać czterech. Pozostali mają rekolekcje głęboko w nosie i nie mogą się już doczekać tych paru dodatkowych dni wolnego.
„O dwóch takich, co ukradli księżyc” to piękna i bardzo pouczająca bajka. Jacek i Placek trafiają tam do miasta zarządzanego przez garbatego namiestnika. Wszyscy mieszkańcy przyprawiają sobie w tym mieście garby i zakazane jest posiadanie lusterek. Gdy król w miejsce tego namiestnika powołuje nowego, okazuje się, że wszyscy lusterka mieli, tyle że je ukrywali. Niestety nowy namiestnik nie jest pozbawiony ułomności – ma garb z przodu. Bez chwili zastanowienia wszyscy przekładają swoje sztuczne garby z pleców na piersi i wszystko wraca do punktu wyjścia.
Czasami mam wrażenie, że taka właśnie jest natura ludzka, że nie potrafimy ułożyć sobie życia nie poddając się bezwolnie takiej czy innej ideologii. W dodatku nachalnie narzucając wybraną ideologię obrzydzamy ją wszystkim wokół i wypaczamy wrednie rozdmuchując ją obrzędami i ceremoniami. Bezkrytyczny kult Jana Pawła II jeszcze za jego życia doprowadził do tego, że w raportach na temat wolności słowa organizacji Reporters sans frontieres Polska jest na szarym końcu zestawienia spośród wszystkich krajów Unii Europejskiej.
Nie wydaje mi się, by Pan Bóg czerpał wielką przyjemność z tego, że ktoś uczestniczy we mszy świętej, na którą zagoniono go przy pomocy bata. Nie znam Pana Boga za dobrze, ale o ile wiem, można go znaleźć wszędzie i są miejsca, w których słychać go o wiele lepiej, niż w tłumie uczniów siłą spędzonych przed ołtarz.

Apostazja

Ojciec Tadeusz Rydzyk, redemptorysta, dyrektor i założyciel rozgłośni Radio Maryja oraz Telewizji Trwam, stanął w obronie wiceministra Antoniego Macierewicza. Wiceminister na antenie rydzykowej telewizji zechciał łaskawie z właściwym sobie cynicznym uśmieszkiem oskarżyć większość, czyli co najmniej pięciu byłych ministrów spraw zagranicznych niepodległego państwa polskiego o to, że byli agentami sowieckiego wywiadu. Naruszył tym dobra osobiste ośmiu osób nie wymieniając żadnej z nich z nazwiska, ale co gorsza, wywołał skandal dyplomatyczny na skalę ogólnoeuropejską i w Rosji.
Zdaniem Ojca Tadeusza Rydzyka w Polsce jest teraz gorzej niż w czasach komunistycznych, ponieważ obowiązuje poprawność polityczna, a ludzie prawi – tacy jak pan Macierewicz – są atakowani za mówienie prawdy. „Nie ma dyskusji na argumenty, tylko opluwanie. Taka propaganda, linczowanie.”
Jak bardzo niemerytoryczne było, zaprawdę, gdy domagano się od pana Macierewicza sprecyzowania zarzutów, przedstawienia dowodów. Cóż za okrutne opluwanie pana Macierewicza, który jednym wypowiedzianym zdaniem sprawił, że w sposób zupełnie w tej sytuacji uprawniony rosyjska prasa mogła dać Polsce lekcję demokracji, a Andrzej Lepper stając w obronie polskiej racji stanu zademonstrował się jako dyplomata, mąż stanu i jedyna poważna siła koalicji rządowej.
Za to wypowiedź pana Macierewicza – jak pełna argumentów, jaka rzeczowa, jaka konkretna. Żadnej propagandy, żadnego opluwania. Prawomyślne stwierdzenie winy zbiorowej większości pewnej grupy. Plując na grupę zawsze można powiedzieć, że próbowało się opluć nie tego, który przychodzi do nas z pretensjami.
Arcybiskup Życiński mniej więcej w tym samym czasie, gdy ojciec Rydzyk bronił Macierewicza, wzywał katolików do tego, by bronili osób niesłusznie oskarżanych, by nie dali się ponieść politycznym rozgrywkom.
Schizofrenia w kościele katolickim, w którym nadawca taki jak ojciec Rydzyk korzysta ze specjalnych przywilejów z racji pełnienia misji społecznej w ramach kościoła, z głową którego pozostaje w konflikcie, pozwala zrozumieć ludzi decydujących się na apostazję. Przeglądając informacje dla osób decydujących się na odstąpienie od wspólnoty kościoła na stronie apostazja.info zwróciłem tylko uwagę na fakt, że prezentowane tam wzory aktu apostazji zakładają, że ze wspólnoty występują wyłącznie niewierzący. Mnie się czasem wydaje, że dla wielu głęboko wierzących i świadomych katolików może być niełatwe pozostawanie we wspólnocie, w której funkcjonuje i jest tolerowany ojciec Rydzyk.
Powtarzając za genialnym księdzem Tischnerem, jeszcze nie widziałem nikogo, kto stracił wiarę, czytając Marksa, za to widziałem wielu, którzy stracili ją przez kontakt z księżmi.

Szubienica i krzyż

Szubienica i krzyż mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Jedno i drugie było narzędziem służącymi do wykonywania kary śmierci. Jedno i drugie jest znakiem cywilizacji, które dawno przeminęły. Nie krzyżuje się już ludzi, nie wiesza się już na szubienicach.
Wczoraj na Jasnej Górze dwieście tysięcy pielgrzymów przywitała między innymi szubienica, przy której Liga Polskich Rodzin zbierała podpisy poparcia dla przywrócenia kary śmierci. Akcja polityczna została przeprowadzona w pewnej odległości od ołtarza, ale tuż przy nim na trybunie honorowej zasiadł między innymi poseł LPR Wojciech Wierzejski, osoba popierająca karę śmierci, znana z nawoływania do przemocy w stosunku do pokojowych demonstracji, współodpowiedzalna wraz z całym swoim ugrupowaniem za kompromitującą nas rezolucję Parlamentu Europejskiego z 15 czerwca br.
Zdaniem Wojciecha Wierzejskiego tolerancja ma swoje granice. Zgadzam się z nim w zupełności. Dla mnie też istnieją granice tolerancji. Nie wyobrażam sobie modlić się w kościele, w którym modli się pan Wojciech Wierzejski. Jestem zwolennikiem wolności i demokracji i nie bronię panu Wierzejskiemu modlić się gdzie zechce. Nie bronię kościołom, by sadzały pana Wierzejskiego na miejscu honorowym. Ale ja takie kościoły będę omijać szerokim łukiem.
Można pięknymi słowami wyrażać różne rzeczy. Pięknymi słowami można mówić o rzeczach dobrych, ale i o rzeczach złych. W atmosferze uniesienia łatwo jest dać się ponieść emocjom. Dlatego to takie ważne, żeby umieć czytać ze zrozumieniem i czytać między wierszami. Ta pieśń poniżej jest bardzo piękna i porywająca na przykład. I może dlatego mniej się boję ludzi, którzy mówią, że Polska nie znaczy dla nich nic, niż ludzi, w których słownictwie wyraz patriotyzm pojawia się częściej niż chociażby śniadanie.

The sun on the meadow is summery warm
The stag in the forest runs free
But gathered together to greet the storm
Tomorrow belongs to me

The branch of the linden is leafy and green
The Rhine gives its gold to the sea
But somewhere a glory awaits unseen
Tomorrow belongs to me

The babe in his cradle is closing his eyes
The blossom embraces the bee
But soon says the whisper, arise, arise
Tomorrow belongs to me
Tomorrow belongs to me

Oh Fatherland, Fatherland, show us the sign
Your children have waited to see
The morning will come
When the world is mine
Tomorrow belongs to me