Kosze na głowy


Koleżanka opowiada mi o tym, że zamierza zapewnić swojemu synkowi nauczanie indywidualne w domu od samej zerówki. W tych szkołach tak głośno, tak nerwowo, tak niebezpiecznie. Jest przemoc, alkohol, narkotyki, odbywa się werbowanie do sekt, a subkultury mieszają dzieciom w głowach. Od tego wszystkiego trzeba odizolować dziecko. Moim zdaniem przez taką izolację może się dziecku stać straszna krzywda – pozbawione zostanie szczepionki przeciwko chorobie, przed którą chcemy je uchronić.
Ostatnio mamy jakąś ogólnonarodową obsesję związaną z nagłośnionym przez media przypadkiem nauczyciela z Torunia, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę. Premier, wicepremier i wiceminister przypominają ten przypadek sprzed dwóch lat w każdym swoim wystąpieniu. Narastająca przemoc w szkołach i powszechne wykolejenie moralne młodzieży szkolnej jest przedstawiane jako pewnik, jako oczywista diagnoza.
Szkoła chyli się praktycznie ku upadkowi, tak jak i cały świat stoi na krawędzi, a wszystko oczywiście przez tych młodych, których dawniej nie było.
Dziwne. Chodziłem do bardzo dobrego liceum, do którego niełatwo się było dostać. A jednak nakręcone na telefonach komórkowych zdjęcia z Torunia, na których grupa uczniów wyżywa się na swoim angliście, niespecjalnie mnie zaszokowały, a w każdym razie nie były mi aż tak obce. Nie, nigdy nie byłem ofiarą podobnych ataków. Ale doskonale pamiętam, że miałem w liceum nauczycielkę, która była. I nawet jeśli nie byłem najaktywniejszy w znęcaniu się nad nią, to nie zrobiłem nigdy nic, aby ją obronić. Nikt w naszej klasie nie stanął nigdy po jej stronie.
Zena – pozwolę sobie pominąć jej imię i nazwisko i pozostać przy ksywie – uczyła nas przez dwa lata historii. Była nauczycielem nerwowym i niejednokrotnie na naszych lekcjach płakała, często interweniowała też u dyrekcji szkoły. Jej klasopracownia była jednak na tyle daleko od gabinetu dyrektorki, że choćbyśmy z klasy zrobili dżunglę, wszystko było ładnie posprzątane i poukładane, a my siedzieliśmy nad książkami od historii, gdy przywołana na pomoc pani dyrektor przychodziła do klasy.
Zena była legendą naszej szkoły. Co robiliśmy Zenie? Obrażaliśmy ją werbalnie, groziliśmy jej pięścią albo różnymi metalowymi przedmiotami, podobno wiele razy została związana, a nawet zamknięta w szafie. Normalne było zabieranie jej dziennika i skreślanie ocen, które tam nam wpisywała, albo zmuszanie jej do wpisywania do dziennika ocen pod nasze dyktando.
Zena właściwie nie prowadziła lekcji. Może była całkowicie bezradna, ale może po prostu nie miała żadnej koncepcji na to, jak ta lekcja powinna wyglądać. Na jej lekcjach grało się w karty, rozmawiało, właściwie nie wiem, czemu w ogóle nosiliśmy podręczniki. Właściwie nie było żadnej reguły – chamscy dla Zeny byli chłopcy, chamskie dla Zeny były dziewczyny, a jeśli ktoś nawet nie był chamski, to był bierny. I raczej bardziej nas to wszystko niestety śmieszyło, niż bulwersowało.
Patrząc z tej perspektywy na wydarzenie z Torunia, niewiele się zmieniło. Młodzież dwadzieścia lat temu potrafiła być równie okrutna jak młodzież dzisiaj. Poza tym jak to wytłumaczyć, że ta sama młodzież, która na lekcjach innych nauczycieli zachowuje się normalnie, na lekcjach jednego daje się ponosić takim prymitywnym instynktom?
Gdy słucham płytkich narzekań na współczesną młodzież próbujących zwalić na nią winę za całe zło tego świata, albo gdy mój rozmówca proponuje rozwiązanie wszystkich problemów szkoły według jednego prostego schematu polegającego na założeniu młodzieży kagańca, ustawieniu w szeregu, wytatuowaniu obozowego numerka na ręce, uwiązaniu u nogi kuli na łańcuchu, zawsze budzi się we mnie bardzo prymitywny instynkt, by z taką osobą nie dyskutować merytorycznie, tylko założyć jej kosz na głowę. Bardzo trudno jest się powstrzymać.
Świat z definicji polega na tym, że następuje wymiana pokoleń. Czy to nam się podoba, czy nie. A nowe pokolenia wnoszą nowe wartości i trzeba się z tym liczyć. Gniewać się na zmieniającą się rzeczywistość to chyba niezbyt zdrowo.

Przemek, Mstów, Czarna Woda


Spotykam się z Przemkiem raz na parę lat. Ale zawsze kiedy się widzimy, rzucamy się sobie w ramiona. Chodziliśmy razem do liceum, a Przemek i jego brat Piotrek na długie lata wytyczyli mi drogę, z której chyba do tej pory nie całkiem jeszcze zboczyłem i pewnie już nigdy nie zboczę. Mimo że Przemka widuję raz na parę lat, a na Piotrka i jego żonę wpadłem podczas zakupów w Auchanie ze dwa lata temu i właściwie w ogóle nie mamy kontaktu odkąd Przemek z Piotrkiem wyprawili mi dwudzieste urodziny na jurajskich skałach koło swojego domu.
Przemek to jeden z moich największych i najcenniejszych przyjaciół, a jednocześnie idoli. Jest marynarzem i doktorantem Akademii Morskiej w Gdyni. Ostatnio, gdy przyjechał wygłosić jakiś wykład w Krakowie i przy okazji wypiliśmy parę piw w knajpie na Małym Rynku, zdumiały mnie jego siwe włosy. Nawiasem mówiąc nie wiem czemu, ale podczas naszego tegorocznego spotkania napiliśmy sie piwa we wszystkich knajpach Krakowa, które są w moim życiorysie istotne: dwie knajpy na Tomasza i jedna na Małym Rynku.
Ale jeszcze bardziej zdumiało mnie coś całkiem innego. Otóż Przemek przypomniał mi, że kolega z naszej klasy, Marek, wcale nie zdawał z nami matury. Chorował, nie zdał na rok przed maturą. W maturalnej klasie chodziliśmy do niego w odwiedziny, ale szkołę ukończył i maturę zdał dopiero rok później. Pamiętam Marka, kojarzę sklep z meblami na Krakowskiej i warsztat stolarski na Białostockiej, ale nie pamiętałem w ogóle, że Marek nie zdał i że nie przystępował z nami do matury. Przemek przypomniał mi o czymś, co widzę jak przez mgłę i nie do końca jestem pewien, czy dobrze kojarzę.
Kątem oka w telewizorze oglądam transmisję z sądu lustracyjnego, na którym jakiś szeregowy funkcjonariusz służby bezpieczeństwa z okresu schyłkowego komunizmu w Polsce, a więc z czasów, gdy my z Przemkiem zdawaliśmy maturę, próbuje wytłumaczyć, że nie pamięta, z kim wypił kawę w jakiej kawiarni którego dnia którego miesiąca. I myślę sobie, jaka bzdurna ta Polska w 2006 roku, w której prezydent, premier, partie koalicyjne mają w dupie wszystko poza jakimiś głupimi teczkami sprzed lat i tym, czy czyjeś nazwisko tam widnieje, czy nie. I w jakim kontekście. I tak się zastanawiam, co ja pamiętam z roku 1989. Roku, kiedy moi obecni maturzyści mieli dwa latka, a teraz są to dorosłe chłopy mające prawa jazdy, bogate życie seksualne, wyrobione poglądy na wiele różnych spraw, o których ja w roku 1989 nie miałem nawet pojęcia, bo świat był wtedy prostszy i głupszy.
Nie pamiętam, że Marek nie zdał. Ale ten funkcjonariusz ma pamiętać, z kim pił kawę wówczas, gdy ja zdawałem maturę. I to jest podstawa do odsunięcia od władzy wicepremiera Rzeczpospolitej, w której mieszkam i której obywatelem jestem w roku 2006. Przemek ma syna i córkę. Za lat dwadzieścia żadne z nich nie będzie mam nadzieję pamiętać, że jak jechali z mamą i tatą do babci i dziadka czy do wujka Piotrka do Mstowa pod Częstochową, to nie wszędzie po drodze była autostrada. Mam nadzieję, że nie będą pamiętać, że prezydentem RP w ich dzieciństwie był brat premiera. Mam nadzieję, że będą szczęśliwi. I mam nadzieję, że będę z Przemkiem jeszcze pijał piwo za lat dwadzieścia. I że będę z niego tak dumny wówczas, jak i jestem teraz. Z powodów bardziej wiecznych, bardziej nieprzemijalnych niż głupie, esbeckie teczki, którymi nasze oszołomskie władze próbują walczyć z ludźmi w roku 2006.

2006, Orwell


Rok 1984 Orwella. Główny bohater, niejaki Smith, pieczołowicie zgodnie z zaleceniami partii poprawia nieprawomyślne artykuły w archiwalnej prasie.

Kto rządził przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.

Rok 2006 w Polsce. Minister Edukacji Roman Giertych mówi: „Jeżeli chce się zmienić na przyszłość sytuację maturzystów, trzeba zmienić przeszłość tych, którzy uczestniczyli w maturze w tym roku i w zeszłym. Taka jest konieczność”
Nie tak dawno pisałem już w blogu o Orwellu. Ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, iż naprawdę dojdę do wniosku, że mieszkam na jednym wielkim folwarku zwierzęcym, a z monitora mojego komputera przygląda mi się nie jeden nawet Wielki Brat, ale Dwaj Bracia.
Gdy Prawie że Sprawiedliwość zmieni już przeszłość ubiegłorocznym maturzystom, zabierze się za różne inne rzeczy, którymi się dotąd nie zajmowała. Aż kiedyś sięgnie po ten blog, czyli że tak naprawdę go nie ma. I w moje maleńkie miejsce w przestrzeni tego świata wstawi kogoś innego, więc mnie tak naprawdę też już nie ma. Nigdy mnie nie było.

Angielski dla każdego

Kilka lat temu przygotowywałem indywidualnie do matury chłopaka, który jako uczeń jednego z nowohuckich liceów miał w szkole następującą przygodę (a razem z nim cała klasa).
Profesor stawiał im oceny niedostateczne za horrendalny jego zdaniem błąd ortograficzny, który masowo robili. Otóż pisali four hundred zamiast four hundreds, two million zamiast two millions, seven thousand two hundred and twenty-four zamiast seven thousands two hundreds and twenty-four. Zrobił im cały szereg kartkówek z pisowni liczebników, na których prawie cała klasa od góry do dołu dostała oceny niedostateczne, aż w końcu łaskawie wyjaśnił im, jaki to robią błąd jego zdaniem i przy okazji naubliżał trochę ich ograniczonej inteligencji (no bo jak można nie pamiętać o daniu końcówki w liczbie mnogiej).
Ich anglista bardzo skutecznie wbił im do głowy to swoje four hundreds, problem polega jednak na tym, że wbił im to zupełnie na przekór poprawności językowej. Było mi bardzo ciężko przekonać Piotrka, że z samego faktu nastawiania kilkudziesięciu ocen niedostatecznych przez jednego nauczyciela nie wynika jeszcze, że nauczyciel ten miał rację. Nawet gdy pokazałem Piotrowi kilka różnych książek i czasopism, w których słowna pisownia liczebników nie pasuje do tej, jaką lansuje ich profesor w szkole, patrzył z niedowierzaniem i upewniał się, gdzie zostały wydane.
Przypomniał mi się ten incydent w związku ze szczytnym pomysłem Ministerstwa Edukacji, by wszyscy pierwszoklasiści we wszystkich podstawówkach w Polsce uczyli się języka angielskiego w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Pomysł sam w sobie bez wątpienia słuszny, ale na drodze do jego realizacji jest jedna bardzo poważna przeszkoda – nie ma wykwalifikowanych nauczycieli. Trzeba przyznać ministerstwu, że zdaje sobie z tego sprawę i postanowiło obowiązkową naukę języka angielskiego od pierwszej, a drugiego języka obcego od czwartej klasy, wprowadzić dopiero za dwa lata. W międzyczasie będzie pomagało nauczycielom języka angielskiego uzyskać kwalifikacje do pracy w nauczaniu początkowym, a nauczycielom wychowania przedszkolnego i nauczania początkowego zdobyć odpowiednie certyfikaty znajomości języka obcego.
Im wcześniej, tym lepiej. To prawda. Te 22 miliony złotych, które już w tym roku szkolnym trafią do organów prowadzących jako dotacja celowa na naukę języka angielskiego w pierwszych klasach szkół podstawowych, to krok w dobrym kierunku. Wspieranie dokształcania nauczycieli także. Ale realnie patrząc, studia podyplomowe czy kursy językowe nie stworzą nam kadry w stu procentach kompetentnej językowo. Niektórzy spełnią na papierze warunki formalne do nauczania języka angielskiego w pierwszych klasach szkoły podstawowej i zaczną pracować, ale ich praca będzie przynosiła tyleż samo szkody, co pożytku. Ciężko jest bardzo przestawić licealistę, który nauczył się na poprzednich etapach kształcenia, że the wymawia się ze, a cat to fonetycznie ket. Ten pan, który uczył Piotrka w liceum, też miał przecież jakieś papiery i jakiś certyfikat.
Jednym słowem trzymam kciuki za Ministerstwo i życzę mu powodzenia. Będzie bardzo potrzebne.

Zbawienny Giertych

W każdej, nawet największej tragedii, zawsze można wypatrzeć jakąś iskierkę nadziei. Zawsze jest jakieś światełko w tunelu.
I tak na przykład obecnie, w samym środku upalnego lata, z rekordowymi temperaturami, jakich meteorolodzy nie notowali od 1779 roku, polscy licealiści i studenci, na których przywykli wszyscy narzekać, że są bierni, obojętni, nie interesuje ich ojczyzna i jej losy, nagle zainteresowali się polityką. W osłabionym składzie, bo przecież połowa z nich pojechała w wakacje pracować w Anglii, Szkocji i Irlandii, inspirująco inteligentni, błyskotliwi młodzi ludzie wymyślają akcje protestacyjne, satyry, urządzają manifestacje, parają się mniej lub bardziej poważną publicystyką.
Nie tak dawno temu młodemu człowiekowi nie wypadało interesować się polityką, nie wypadało iść do wyborów ani w nich startować. Tymczasem okazuje się, że ekstremalne poczucie zagrożenia antysemityzmem, homofobią, religijnym fanatyzmem środowisk pseudokatolickich, ksenofobią i nacjonalizmem obudziły nagle w tych młodych ludziach pokłady patriotyzmu, o które ich w ogóle nie podejrzewaliśmy. Ci wszyscy młodzi ludzie będą chyba pierwszym od 1989 roku pokoleniem osiemnastolatków, które gremialnie pójdzie do wyborów i nie będzie mówiło, że polityka go nie interesuje. Byli małymi dziećmi, gdy w atmosferze kompromisu i dumy narodowej powstawała III Rzeczpospolita, nie pamiętają tego, ale dziś, kiedy kwestionuje się wszystkie jej osiągnięcia, są jej najgorliwszymi obrońcami.
Jak grzyby po deszczu powstają niezależne portale informacyjne i publicystyczne, a wokół nich aktywizują się rzesze młodocianych myślicieli i początkujących dziennikarzy. Graficy komputerowi dają popisy pomysłowości i ironii organizując internetowe akcje protestacyjne i wymieniając się banerami. Na forach internetowych w wyważonych i merytorycznych debatach ćwiczą się parlamentarne talenty przyszłych posłów i senatorów. W środku wakacji licealiści całymi godzinami słuchają BBC i czytają Financial Timesa, żeby dowiedzieć się, co naprawdę sądzi się o polskich władzach z bezpiecznej perspektywy. Ćwiczą się w retoryce i przy okazji szlifują swój angielski. Ze słownikiem języka polskiego pod pachą polują na gafy i potknięcia językowe w wypowiedziach prezydenta Rzeczpospolitej.
I taki jest z całą pewnością zbawienny wpływ Romana Giertycha na młode pokolenie. Na jego edukację, na jego patriotyzm, na jego obywatelską aktywność i zaangażowanie. Minister Roman Giertych uważa bodajże, że wszyscy ci protestujący przeciw niemu ludzie to byli członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, nawet jeśli mają obecnie po szesnaście lat. Ale bez względu na to, jak będą się nazywały partie w polskim parlamencie za parę lat, po lewej i po prawej stronie izby zasiądzie dużo bardzo mądrych ludzi, którzy właśnie dzięki obecnemu buntowi zainteresowały się polityką. I polska polityka nie będzie już dłużej wyglądać tak, jak wygląda obecnie, cytując Gustawa Holoubka:

Przytoczę taki obrazek obyczajowy, który moim zdaniem dobrze ilustruje to, co się teraz dzieje w polskiej polityce. W jednym z teatrów na próbie Kalina Jędrusik zapaliła papierosa. Na scenie nie wolno palić papierosów. Zbliżył się strażak i powiedział: „Proszę zgasić papierosa, bo tu nie wolno palić”. A Kalina jak Kalina – z wdziękiem odparła: „Odpierdol się strażaku”. I on strasznie się zamyślił, poszedł za kulisy i tam trwał jakiś czas. Potem nabrał powietrza, wrócił na scenę, ale tam już nie było Kaliny, tylko Basia Rylska. On jednak tego nie zauważył, bo oczy zaszły mu bielmem z wściekłości, i krzyknął do Rylskiej: „Ja też potrafię przeklinać, ty kurwo stara!”. Kompletnie zdumiona Basia pobiegła do Edwarda Dziewońskiego, który był reżyserem spektaklu, i powiedziała mu, że strażak zwariował, bo ją zwyzywał bez żadnego powodu. Dziewoński strasznie się zezłościł, poszedł do strażaka i powiedział: „A pan jest chuj!”. Przy czym strażak był inny. Więc tak wygląda życie polityczne w naszym kraju.

Dzięki Romanowi Giertychowi i cynizmowi rozdających klucze do resortów przywódców Prawa i Sprawiedliwości jest szansa, że życie polityczne w naszym kraju za lat dziesięć będzie na zupełnie innym poziomie.

Totalny burdel

Minister edukacji obwieścił dzisiaj, że do polskiej szkoły będzie się starał wprowadzić elementarny ład. Wielokrotnie podkreslił, że nie da się zrobić wszystkiego od razu, ale pewien elementarny ład jest konieczny, że trzeba skończyć z patologiczną sytuacją obecną. Że uczniowie nie mogą nakładać koszy na głowy nauczycieli i trzeba zapewnić ochronę nauczycielowi w jego trudnej pracy.
Cóż za ciekawa diagnoza w ustach ministra edukacji – brak elementarnego ładu, czyli całkowity bezład? Totalny burdel? Niesamowite, że przez minione dziesięć lat pracy w mojej szkole mimo tego bezładu udało się stworzyć tyle nowych kierunków kształcenia, wyedukować tyle roczników młodzieży, rozbudować bazę dydaktyczną, wymienić większość okien, zatrudnić koło dwudziestu młodych nauczycieli? Niesamowite, że łączna liczba uczniów w naszej szkole przekroczyła już tysiąc, że chodzą oni do szkoły uśmiechnięci i zadowoleni, a szkoła radzi sobie z obroną ich przed patologiami? To zdaniem pana ministra wszyscy: dyrektor, pedagog szkolny, rada rodziców, nauczyciele i samorząd uczniowski naszej szkoły marnują swoje wysiłki, bo w szkole i tak jest totalny burdel? I dopiero od ministerstwa dostaniemy podstawy elementarnego ładu, nie cały ład za jednym zamachem, ale po troszeczku?
Jak mało kto deprecjonuje pan prestiż nauczycielskiego zawodu, panie ministrze, twierdząc że jest nam potrzebna ochrona państwa przed tym, by uczniowie nie nakładali nam koszy na głowę. Może popatrzmy na to z innej strony – jeśli przez nadanie nauczycielowi statusu urzędnika publicznego ochroni pan w szkole ludzi wrogich młodzieży lub niekompetentnych, którzy będą tą młodzież i jej edukację psuli, a także jeśli przez nadanie tego statusu nałoży pan nauczycielom automatycznie kaganiec i uczyni z nich bezwolnych aparatczyków państwa, tym łatwiej będzie panu zrealizować ideę totalitarnej szkoły, w której młodzież nie tylko zakłada mundurki, ale i działa, mówi i myśli według tego samego szablonu. A przynajmniej udaje.
Kiedyś pracowałem przy poprawie matur w zespole szkół budowlanych, w którego innych skrzydłach odbywały się lekcje. Byłem świadkiem kilku scen, w których młode, eleganckie nauczycielki radziły sobie bardzo szybko i bardzo kulturalnie z ekstremalnymi przykładami chamstwa ze strony wyglądającej bardzo groźnie i bywało że jeszcze wyższej od pana ministra nowohuckiej młodzieży. Czekając na kogoś w wejściu do szkoły byłem świadkiem awantury, jaką dyrektorowi i jednej z nauczycielek urządził uczeń, który nie otrzymał promocji. Jeśli chodzi o dobór słownictwa, uczeń nie był wegetarianinem, pozwolił sobie też na dość groźnie wyglądające szturchnięcie jednego z rozmówców. Błyskawiczny refleks, kategoryczna, zimna i fachowa reakcja dyrektora i nauczycielki, znakomity dobór argumentów i wyrażenie ich w możliwie jak najkrótszy i najprostszy do zrozumienia sposób sprawiły, że żadna z gróźb nie została spełniona przez jedną ani drugą stronę, a sprawca całej awantury za moment stał już na zewnątrz z papierosem i już bardzo spokojnie, aczkolwiek nadal rzucając olbrzymimi ilościami mięsa, snuł z koleżanką bardzo konstruktywne plany swojej przyszłości.
Byłem pełen podziwu dla tych nauczycieli z budowlanki, bo widać było wyraźnie, że dzięki ich fachowości w szkole tej jest mimo wszystko właściwa atmosfera. Nie można ich obrażać twierdząc, że w ich szkole brak elementarnego ładu. A już na pewno nie powinien im tego zarzucać ktoś, kto wprowadził totalny bezład dając świadectwa dojrzałości tym, którzy nie zdali matury.
Owszem, oby jak najmniej było w polskiej szkole incydentów nakładania nauczycielom koszy na głowę. Ale nie dlatego, że za taki czyn uczniowi będzie się obcinać rączki, tylko dlatego, że nauczycielami będą fachowcy tacy, jak te panie z budowlanki.

Szacunek dla Tadzia

W tym roku szkolnym – jak nigdy dotąd – zaplanowałem sobie bardzo pracowity sierpień. Ku sporemu zaskoczeniu moich uczniów najpierw jakimś dwudziestu na miesiąc przed klasyfikacją wpisałem zagrożenia, a potem dwunastu z nich zmusiłem do odwiedzenia szkoły na egzamin poprawkowy.
Bardzo różnie reagowali ci moi „zagrożeni” panowie. Jakub na przykład rzucił się przede mną na kolana i pocałował mnie w rękę, a potem odtańczył jakiś szalony pierwotny taniec triumfu wokół mnie, gdy mu w końcu te jego marne prace i odpowiedzi zaliczyłem. Łukasz rozbeczał się jak dziecko i pobiegł w pierwszym odruchu odebrać papiery ze szkoły (od którego to zamiaru Bogu dzięki ktoś go tam w sekretariacie odwiódł). Mama Daniela opowiedziała mi długą historię przyjaciela swojego syna, który popełnił samobójstwo podcinając sobie żyły w jednej ręce, drugiej ręce, podcinając sobie szyję i wbijając nóż w serce. Dawid przysłał do mnie roniącego łzy dziadka, który w dodatku tak pięknie się ubrał na tą rozmowę, że myślałem, że się ze wstydu spalę, że taki jestem nieogolony.
Ale najbardziej z tych wszystkich moich dwunastu apostołów sierpniowych urzekł mnie Tadziu. Tadziu rok temu nie zdał i wylądował w trzeciej klasie technikum po raz drugi, dotąd miał angielski z kim innym. Przyszedł do mnie jakoś tak w kwietniu i powiedział mi, że on owszem, nie chodzi na angielski, ale ma prośbę, żebym go klasyfikował i wystawił mu niedostateczny. Stwierdził, że przecież ten angielski to jest prosty, więc on bez problemu zda w sierpniu, a uzasadnił rzeczowo, czemu mu ze mną nie po drodze.
To był taki zimny kubeł wody na głowę, ale przemyślałem sobie sporo z tego, co mi Tadziu powiedział, i wyciągnąłem odpowiednie wnioski. Mam nadzieję, że rzeczywiście w sierpniu Tadeusz zda, bo to niegłupi chłopak, a poza tym jeden rok już stracił.
Prezydent Rzeczpospolitej, znany z popełniania wszelkiego rodzaju gaf i pokazywania fochów każdemu na lewo i na prawo, w ostatnich dniach nazwał łajdakiem jednego gościa, który go skrytykował, a grupie krytykujących go dyplomatów zarzucił, że mają plamy na życiorysie i jako tacy nie zasługują na to, by z nimi dyskutować.
Bardzo duży błąd. Moim zdaniem stokroć uważniej trzeba słuchać tych, którzy człowieka krytykują, niż tych, którzy mu schlebiają. Tylko tak można się czegoś nauczyć.

Obyśmy ponieśli klęskę

W wywiadzie dla Dziennika prezydent Rzeczpospolitej powiedział ostatnio, że z uwagi na postawę politycznych elit opozycyjnych i mediów istnieje możliwość, że nasza bitwa o Polskę zostanie przegrana.
Powiało we mnie optymizmem, gdy przeczytałem te słowa. Od kilku miesięcy władza w Polsce toczy wojnę przeciwko bliżej nieokreślonemu wrogowi. Rządząca partia ma pełnię władzy – w swoim ręku dzierży stanowiska prezydenta, premiera i członków rządu, marszałka Sejmu, trzyma w szachu rzekomo niezależnego marszałka Senatu, izby przez siebie całkowicie zdominowanej. Swoimi ludźmi obsadza służby mundurowe, zarządy i rady nadzorcze państwowych firm. Szybciutko przejęto media publiczne, manipulacje prawem mają na celu rozszerzyć kontrolę nad mediami także na stacje prywatne. Legislacyjne kombinacje zakwestionować może w zasadzie jedynie Trybunał Konstytucyjny, więc od początku kadencji deprecjonuje się jego autorytet, kwestionuje samą ustawę zasadniczą i coraz wyraźniej widać, że także ta instytucja ma paść ostatecznie ofiarą zamachu partyjnej żądzy władzy.
Odkąd obecny obóz sprawuje władzę, niewiele konstruktywnie się buduje, za to dmie się w triumfalne rogi propagandowe tak intensywnie, że nie ma czasu wytrzeć ich zaślinionych ustników. Wyją na trwogę niezliczone trąby straszące przed wrogiem, przed układem, nawołujące do szturmu na jakieś niezdefiniowane specjalnie zło. Nie wiadomo dokładnie, dlaczego mając tak niespotykaną pełnię władzy obóz rządzący nie może sobie dać z tym wrogiem rady i to przez tyle czasu.
A może ten wróg jest potrzebny? Może ta atmosfera walki jest celowa? Nie od dzisiaj przecież wiadomo, że bez pożaru Reichstagu Hitler nie stłamsiłby opozycji, bez ataku na World Trade Center nie byłoby poparcia dla wojny w Afganistanie czy Iraku. Kto jest tym naszym wrogiem w dzisiejszej Polsce? Międzynarodówka socjalistyczna? Geje i lesbijki podkładający rzekomo bomby w warszawskim metrze? Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy? A jaki jest cel tej wojny poza władzą samą w sobie? Społeczeństwo idealne? Jakaś utopijna wizja wymyślona w innych czasach i na innej planecie?
Jak pisze Janusz Korwin – Mikke w Najwyższym czasie:

Kto pragnie stworzyć system doskonały, kończy jak Adolf Hitler czy Włodzimierz Eljaszewicz Uljanow, którzy naprawdę chcieli jak najlepiej. Zdaje się, że żaden z nich nie zdążył dostrzec, że im nie bardzo wyszło…

Dla szeroko rozumianego dobra nas wszystkich mam głęboką nadzieję, że wojnę o Polskę jak najszybciej przegramy. Lepiej jest zamiast walczyć z wrogiem iść do knajpy z przyjacielem. I tego ze szczerego serca życzę całej polskiej elicie rządzącej. Najlepszy sposób na szybki koniec wojny to ją przegrać (George Orwell).

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Homofobia uleczalna

Artur i Szczepan są w klasie maturalnej i mają po dziewiętnaście lat. Artur jest jednym z lepszych uczniów w klasie, Szczepanowi też nie można niczego zarzucić, poniżej pewnego niezbędnego minimum nie schodzi.
Na lekcjach, na których siadając w mniej lub bardziej regularnym kółku zajmujemy się konwersacją, Artur i Szczepan zachowują się dość niekonwencjonalnie. Przytulają się, dotykają sobie dłonie, a prawdziwe misterium uwielbienia odprawia Artur nad szyją i uszami Szczepana. Panowie robią to dyskretnie i tylko wówczas, kiedy w żaden sposób nie przeszkadza to w lekcji ani nie utrudnia im aktywnego w niej udziału.
Na początku myślałem, że to jakaś prowokacja albo wygłupy z ich strony. Dopiero później dowiedziałem się, że analogiczna ceremonia odbywa się zwykle wokół uszu Szczepana na polskim, a nawet raz Artur dostał delikatnie w łeb, bo za mocno ugryzł Szczepana w ucho.
Nieszczególnie mnie interesuje, komu i dlaczego pozwala Szczepan pieścić swoje uszy, nie uważam też żeby było to przedmiotem lekcji angielskiego, więc z zasady zwykle ignoruję te ich pieszczoty.
Co mnie dziwi szczególnie w całej tej sytuacji to jednak nie tyle fakt, że coś takiego robi dwóch młodych mężczyzn, z których co najmniej jeden ponad wszelką wątpliwość nie jest gejem, lecz fakt całkowitej obojętności kolegów w klasie na zachowanie Artura i Szczepana. Nikogo to specjalnie nie bulwersuje, nikt na to właściwie nie zwraca uwagi.
I tu jest ciekawy dysonans. W kraju, którego premier tak się denerwuje mówiąc o mniejszościach seksualnych, że traci wątek; w którym polityk rządzącej partii nawołuje do kamienowania uczestników gejowskiej parady; w którym minister edukacji żywi się homofobicznymi obsesjami i wyrzuca dyscyplinarnie z pracy dyrektora Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli za wydanie kilkusetstronicowej publikacji Rady Europy, która na jednej ze stron zawiera wzmiankę o mniejszościach seksualnych i ich organizacjach; w tym właśnie kraju kilkunastu młodych mężczyzn ma zupełnie w nosie to, że Artur pieści ucho Szczepanowi. Po długich przemyśleniach dochodzę do wniosku, że widocznie moi uczniowie są generalnie lepiej dopieszczeni i widok pieszczonego Szczepana ich po prostu nie rusza. Nie denerwuje ich to, nie budzi ich zazdrości, nie przyciąga ich uwagi. Morał z tej bajki jest taki, że jeśli nie masz co robić i zżera cię homofobia, trzeba się do kogoś przytulić. Zazdrość ustępuje i jest się zdrowym.
Jak bardzo trzeba być spragnionym miłości i czułości, żeby nienawidzić innych za to, że są dla siebie czuli?

Królowa Strach Na Wróble

No to się w końcu dowiedziałem, dlaczego trzeba zdaniem Romana dać wszystkim maturę za darmo. Bo za kilka lat będzie obowiązkowa matura z matematyki i wtedy sześćdziesiąt procent maturzystów nie zda.
Tak dzisiaj powiedział podstawowy poseł inkwizytor w telewizorze. Ba, pochwalił się, że on absolutnie nie ma nic wspólnego z matematyką, nie zdawał jej, za to jego koleżanka podeszła do egzaminu, nie zdała, i było to dla niej olbrzymią tragedią osobistą. W przedbiegach o prezydenturę Warszawy inkwizytor i tak się specjalnie nie liczy, więc może paplać bez sensu i kompromitować się do woli. No bo cóż to za wspaniały kandydat na prezydenta dwumilionowej metropolii, który pogardliwie wypowiada się o królowej nauk! Pewnie wydaje mu się, że poza rozganianiem manifestujących mniejszości seksualnych prezydent stolicy nie ma żadnych zajęć.
A jakiż to dziwny argument, i obraźliwy zarazem dla przyszłych maturzystów, że wprawdzie zdali czy za moment zdadzą część matematyczną egzaminu gimnazjalnego, ale za trzy lata nie będą w stanie uzyskać trzydziestu procent punktów z matematyki na poziomie podstawowym? To co z nich będą za ludzie? Którzy nie potrafią samodzielnie wypełnić zeznania podatkowego, a robiąc zakupy w supermarkecie oszacować czy stać ich na zakupy, które powrzucali sobie do koszyka?
Chodziłem do klasy o profilu matematyczno – fizycznym i chociaż nie mam nic obecnie z matematyką wspólnego, była ona dla mnie wielką przygodą i wielką szkołą myślenia. Nie wyobrażam sobie, jak może minister edukacji mówić pogardliwie o królowej nauk i przebierać ją za stracha na wróble. Inna sprawa, że jest to ten sam minister, który nie potrafił policzyć ile zapłaci budźet państwa za zakupienie dla każdej szkoły w Polsce opasłych tomisk z teologicznymi dysertacjami, których i tak żaden uczeń nie będzie czytał. Z tego samego ugrupowania, które nie może się połapać, że zysk z imprez masowych o charakterze rozrywkowym przewyższa lekko zysk z procesji Bożego Ciała, więc chociażby z uwagi na to metropolie zasługują na pewien pluralizm imprez w nich organizowanych.
A może to jakieś uprzedzenie do cyfr arabskich z obawy przed terroryzmem fundamentalistów każe się panom tak brzydzić matematyką? A to dopiero niespodzianka – w średniowieczu Arabowie nie brzydzili się klasykami europejskiej filozofii starożytnej i uratowali ich od zapomnienia i zagłady, a my mamy się dziś brzydzić tym, że arabscy mędrcy wymyślili pojęcie zera i system dziesiętny, a przez to umożliwili nam operacje na abstrakcyjnych wartościach liczbowych?
Bez matematyki nie powstałby żaden wynalazek, bylibyśmy dzikusami nie umiejącymi ani budować domów, ani upiec dobrego chleba zachowując odpowiednie proporcje składników, nie mówiąc już o przeprowadzeniu wyborów powszechnych bez umiejętności liczenia głosów. Chociaż patrząc na skutki niektórych wyborów to miałoby się ochotę z tego akurat osiągnięcia matematyki zrezygnować.