Wieża Babel


11 milionów złotych rocznie, sto etatów. Tyle ma kosztować skarb państwa powołanie Narodowego Instytutu Wychowania, który będzie niezależny od ministerstwa i rządu, ale finansowany z budżetu. Jest on odpowiedzią na potrzebę uporania się z rzekomym kryzysem wychowania i upadkiem wartości. Jak mówi wiceminister edukacji: „Szkoła wobec tego kryzysu jest bezradna. Musimy na nowo nauczyć młodzież, czym jest dobro, prawda i piękno. Przypomnieć, czym jest patriotyzm, postawa obywatelska, poświęcenie dla dobra ogółu.”
Instytut ma czuwać nad tym, by uczelnie przygotowywały przyszłych nauczycieli do roli wychowawcy i „do wychowywania młodzieży w kulcie wartości i ku wartościom”. Wartościom oczywiście chrześcijańskim, bo przed nastaniem chrześcijaństwa nie narodziło się na naszej planecie nic cywilizowanego. Tak samo jak nic cywilizowanego nie dzieje się w niechrześcijańskiej części świata naszej ery.
W jednym z odcinków kultowego serialu South Park pod wpływem powszechnej mody i euforii, zachęceni poradami dietetyków, lekarzy, całego sztabu specjalistów, wszyscy obywatele zaczynają się odżywiać wkładając sobie jedzenie do odbytu i wydalając przez usta. Coś, co zapoczątkował Cartman, najgłupsza i najwredniejsza postać spośród głównych bohaterów serialu, przyjmuje się powszechnie. Ale South Park, jakkolwiek szokujący i prowokujący, jest serialem niezwykle mądrym i każdy kolejny odcinek prowokuje nie tylko nasz zmysł smaku i burzy przyzwyczajenie do stereotypów, ale pobudza także do myślenia. Każdy odcinek, także ten, kończy się morałem.
Twórcy South Parku wiedzą, że człowiek, chociaż popełnia błędy, na dłuższą metę myśli jednak racjonalnie. A na błędach się uczy.
Nie wydaje mi się, żeby trzeba było budować dziesiątki instytucji, które wyrosną do nieba i pochłoną miliony, a nic mądrego z tych instytucji się nie wyłoni i nikt w tych współczesnych Wieżach Babel z nikim się nie dogada na żaden temat. A już na pewno nie da się narzucić prawdziwemu żywemu człowiekowi, a takim jest przecież każdy uczeń i każda uczennica, decyzji o tym, co jest dobre, a co złe. Człowiekowi trzeba pozwolić myśleć i poszukiwać wartości.
Nie wiem, co ma na celu nagonka na szkołę w ciągu ostatnich miesięcy, w której powtarza się ciągle o upadku wartości, o kryzysie wychowania, o potrzebie szybkiej interwencji w celu przywrócenia ładu. W szkole nie ma żadnego kryzysu wartości i wiele razy próbowałem o tym pisać. Kryzys wartości nastanie, jeśli zabronimy ich młodzieży poszukiwać i narzucimy im jakieś własne. A oni swoją drogą i tak będą szukać i odnajdywać te wartości, tyle że nasz autorytet znacznie ucierpi.
Uczniowie technikum próbują różnych rzeczy. Na przykład zastanawiają się, czy da się chodzić nie po podłodze, tylko po ścianach pod sufitem. I czy nie byłoby lepiej w ten sposób. Współczesna szkoła świetnie sobie radzi z rozwiązaniem tej kwestii, oni sami sobie z tym świetnie radzą. Myślę, że niepotrzebna im instytucja, która nauczy ich wszystkich chodzić po podłodze.
Trzeba mieć trochę zaufania do zdrowego rozsądku ludzi, którzy będą rządzić tym światem, gdy my będziemy grać w szachy w parku na emeryturze.

Lekcja z odkurzaczem

W ciepłe słoneczne przedpołudnie idąc do szkoły z daleka widziałem u szczytu parku grupkę chłopców z technikum dosłownie pokładających się ze śmiechu. W połowie parku byłem już lekko ciekaw powodu ich wesołości, a gdy doszedłem na samą górę ciekawość wzięła we mnie górę, zatrzymałem się i spytałem, co się takiego stało.
Nie mogąc się powstrzymać od śmiechu i nie będąc w stanie wykrztusić słowa panowie pokazali mi w końcu palcami dyrektora naszej szkoły, który kilkadziesiąt metrów od nich, pomiędzy kopcem a szklarniami, z dmuchawą pod pachą dziarsko odkurzał drogę dojazdową do szkoły.
Zrozumiałem w tym momencie, że sprawa stała się dość delikatna i że może niekoniecznie dobrze zrobiłem, że się zatrzymałem i spytałem, z czego tak się śmieją. Ale z kamienną twarzą spytałem:
– No i co?
Część panów lekko oprzytomniała widząc moją opanowaną reakcję i zaczęła – nadal krztusząc się ze śmiechu – komentować ten jakże komiczny ich zdaniem widok. Dowiedziałem się, że oto się okazuje, że dyrektor może jednak robić coś konkretnego, a nie tylko sadzić smuty, że widać, że ma fach w ręku, że jest z niego jakiś pożytek przynajmniej, że coś potrafi.
Sytuacja robiła się dosyć niezręczna i bardzo się ucieszyłem, gdy jeden z panów, Grzegorz, podpierając się łopatą wstał nagle i całkiem poważnym tonem krzyknął do całej grupy:
– Ej, chłopy, zabieramy się do roboty, bo nam obiad wystygnie. Dyrektor, kurna, potrafi, a my nie?
Za moment cała grupa panów w ślad za Grzegorzem zaczęła machać łopatami, a ja spokojnie poszedłem dalej zadowolony, że nie musiałem się w ogóle odezwać. Myślałem sobie tylko z dużym uznaniem, że tego dnia szef dał tym panom naprawdę bardzo dobrą lekcję.

Szubienica i krzyż

Szubienica i krzyż mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Jedno i drugie było narzędziem służącymi do wykonywania kary śmierci. Jedno i drugie jest znakiem cywilizacji, które dawno przeminęły. Nie krzyżuje się już ludzi, nie wiesza się już na szubienicach.
Wczoraj na Jasnej Górze dwieście tysięcy pielgrzymów przywitała między innymi szubienica, przy której Liga Polskich Rodzin zbierała podpisy poparcia dla przywrócenia kary śmierci. Akcja polityczna została przeprowadzona w pewnej odległości od ołtarza, ale tuż przy nim na trybunie honorowej zasiadł między innymi poseł LPR Wojciech Wierzejski, osoba popierająca karę śmierci, znana z nawoływania do przemocy w stosunku do pokojowych demonstracji, współodpowiedzalna wraz z całym swoim ugrupowaniem za kompromitującą nas rezolucję Parlamentu Europejskiego z 15 czerwca br.
Zdaniem Wojciecha Wierzejskiego tolerancja ma swoje granice. Zgadzam się z nim w zupełności. Dla mnie też istnieją granice tolerancji. Nie wyobrażam sobie modlić się w kościele, w którym modli się pan Wojciech Wierzejski. Jestem zwolennikiem wolności i demokracji i nie bronię panu Wierzejskiemu modlić się gdzie zechce. Nie bronię kościołom, by sadzały pana Wierzejskiego na miejscu honorowym. Ale ja takie kościoły będę omijać szerokim łukiem.
Można pięknymi słowami wyrażać różne rzeczy. Pięknymi słowami można mówić o rzeczach dobrych, ale i o rzeczach złych. W atmosferze uniesienia łatwo jest dać się ponieść emocjom. Dlatego to takie ważne, żeby umieć czytać ze zrozumieniem i czytać między wierszami. Ta pieśń poniżej jest bardzo piękna i porywająca na przykład. I może dlatego mniej się boję ludzi, którzy mówią, że Polska nie znaczy dla nich nic, niż ludzi, w których słownictwie wyraz patriotyzm pojawia się częściej niż chociażby śniadanie.

The sun on the meadow is summery warm
The stag in the forest runs free
But gathered together to greet the storm
Tomorrow belongs to me

The branch of the linden is leafy and green
The Rhine gives its gold to the sea
But somewhere a glory awaits unseen
Tomorrow belongs to me

The babe in his cradle is closing his eyes
The blossom embraces the bee
But soon says the whisper, arise, arise
Tomorrow belongs to me
Tomorrow belongs to me

Oh Fatherland, Fatherland, show us the sign
Your children have waited to see
The morning will come
When the world is mine
Tomorrow belongs to me

Pomnik Janosika Negatywnego

Przedwczoraj prezydent Lech Kaczyński odsłonił na Podhalu pomnik Józefa Kurasia, góralskiego bojownika, znanego pod pseudonimem „Ogień”, ktory to pseudonim przyjął zdesperowany Kuraś po śmierci żony, syna i ojca z rąk Niemców.
Zastanawiam się nad tym, czy prezydent naprawdę ma tak kiepskich doradców, że każą mu bezkrytycznie gloryfikować osobę, o której nawet historycy mówią, że jest kontrowersyjna i minie jeszcze wiele lat, nim będzie można ocenić postać Kurasia w oparciu o archiwa i dokumenty do dziś nie ujawnione.
Prezydent przerwał specjalnie urlop, aby uczcić partyzanta Podhala. W przemówieniu narzekał, że po 1989 roku Polska w niewystarczającym stopniu upamiętniała bohaterów zbrojnego antykomunistycznego podziemia po II wojnie światowej. Józefa Kurasia wspominał jako dowódcę jednego z najsilniejszych oddziałów, które opierały się narzuconej komunistycznej władzy.
Jaka szkoda, że w Zakopanem nie ma pomnika Janosika. Pewnie niełatwo byłoby pomnik takiego komucha (odbierał bogatym i dawał biednym) odsłaniać obecnemu prezydentowi, ale co by nie mówić, byłby to pomnik bardziej neutralny i nie budzący politycznych kontrowersji. Kurasiowi nie chcieli postawić pomnika mieszkańcy jego rodzinnego Nowego Targu, bo niektórzy jego „żywą legendę” wspominają w zdecydowanie mrocznym świetle.
Janosikowi łatwiej byłoby wybaczyć różne rabunki i napady, bo stał się już postacią zupełnie legendarną i nabraliśmy dystansu do sytuacji politycznej jego czasów do tego stopnia, że jest nam obojętna.
Kuraś ma różne czarne karty w życiorysie. W VI klasie rzucił naukę w nowotarskim gimnazjum wskutek konfliktu z rodzicami na tle kłopotów wychowawczych. W II Rzeczpospolitej wspiął się w hierarchii wojskowej do stopnia kaprala, jednak nie ma jasności co do jego wojskowej kariery w okresie późniejszym: w Armii Krajowej był kapralem, w Batalionach Chłopskich i UB porucznikiem, a po dezercji z UB ogłosił się majorem. Armii Krajowej podporządkował się po rozbiciu przez gestapo Konfederacji Tatrzańskiej, ale coś mu w tej Armii Krajowej nie poszło, skoro w konspiracyjnym śledztwie skazała go ona na karę śmierci za samowolne zejście z warty i w konsekwencji pośrednie przyczynienie się do śmierci wielu partyzantów. Kary śmierci uniknął Kuraś przechodząc z częścią swego oddziału (zorganizowana dezercja?) do Batalionów Chłopskich.
Na przełomie 1944 i 1945 roku ściśle współpracował z Armią Ludową i Armią Czerwoną, której ułatwił przejęcie kontroli nad Nowym Targiem prowadząc jej żołnierzy po sobie znanych szlakach.
Po wycofaniu się z Podhala Armii Czerwonej, za aprobatą radzieckiego generała Masłowa, Kuraś przystąpił do organizacji Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Nowym Targu i otrzymał formalną nominację urzędową po kompromisie z PPR. Uchylając się od postępowania dyscyplinarnego, w którym zarzucano Kurasiowi napady z czasu okupacji, pijaństwo na posterunkach MO, znikanie broni, 11 kwietnia 1945 Kuraś nie stawił się celem złożenia wyjaśnień, lecz uciekł w Gorce i podjął walkę przeciw już nie Niemcom, ale przeciwko Polakom, którzy jego zdaniem wysługiwali się Sowietom. Walczył z okolicznymi oddziałami MO , niszczył ich placówki i napadał na UB – owców czy PUBP w Nowym Targu i UBP w Rabce licząc na szybki wybuch III wojny światowej i upadek komunizmu. Utrzymał się w górach przez blisko dwa lata, do czasu zorganizowania obławy złożonej z oddziałów Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego (KBW) i jednostek Ludowego Wojska Polskiego.
W literaturze wspomnieniowej czasów komunistycznych Kuraś to zwykły bandyta występujący przeciw władzy ludowej – awanturnik, sadysta, notoryczny pijak, arogancki, butny, za nic mający ludzi nie podzielających jego poglądów. Tak go przedstawiają wspomnienia Władysława Machejka, sekretarza PPR w Nowym Targu, wydane po raz pierwszy w 1955 roku.
Jeśli się jednak uprzeć, że taki obraz Kurasia jest tendencyjny i nie ma nic wspólnego z prawdą, zastanawiają wspomnienia Stanisława Wałacha, który poświęcił „Ogniowi” stustronicowy rozdział swoich wspomnień, a któremu przyznać trzeba, że umiał docenić przeciwnika politycznego i nie narzucał czytelnikowi jednoznacznej jego oceny. Ale i dla niego Kuraś był żądny władzy, nie uznawał autorytetów, nie uznawał i nie zamierzał uznawać legalnie powołanych urzędów, uważał się za jedynego uprawnionego do sprawowania władzy na Podhalu.
Gdy w prasie podziemnej lat osiemdziesiątych z Kurasia zrobiono antykomunistycznego bojownika, nadal pojawiały się głosy krytyczne. Bardzo kontrowersyjne informacje o antysemityźmie „Ognia” przekazuje w swych „kolonijnych” wspomnieniach Jacek Kuroń, a to akurat dla mnie o wiele większy autorytet niż obecny Prezydent. „Ogień” miał ponoć dokonać egzekucji całego transportu żydowskich dzieci z przechwyconego pociągu.
Partyzancki oddział „Ognia” utrzymywał się z rabunków uspołecznionych sklepów i kontrybucji nałożonych na indywidualnych gospodarzy i wsie. Na niewypłacalnych i opornych wydawał wyroki i palił ich zabudowania gospodarcze. Strach przed okrutną śmiercią zamykał usta ogromnej większości mieszkańców tych okolic – jakieś ziarno prawdy musi w tym być, skoro mieszkańcy Nowego Targu do tej pory nie chcą swojemu ziomkowi postawić pomnika.
Partyzant z Waksmundu nie był obiektywnie opisywany ani przez komunistycznych działaczy, ani – niestety – przez zbierających wspomnienia jego ostatnich żyjących krewnych i znajomych współczesnych pseudobadaczy. Sytuacja polityczna miała równy wpływ na autorów z lat pięćdziesiątych, co na autorów z lat dziewięćdziesiątych. Uczciwy historyk stwierdzi bez wahania, że prawdy o Kurasiu nie da się dzisiaj powiedzieć.
I przyzna, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa któż mógł przez dwa lata od wyzwolenia ukrywać się po lasach oprócz ludzi, którzy nie mogli się odnaleźć w nowej rzeczywistości, na których bimbrownictwo i szabrownictwo lat okupacji pozostawiły piętno nie do zmycia? Jakiż to wielki bohater antykomunistyczny mógł najpierw wprowadzać władzę ludową, potem jeździć za nią od Lublina po Warszawę, a potem nagle uciekać przed nią do lasu?
To wszystko brzmi co najmniej niejednoznacznie. Być może Kuraś nie był pijaczkiem i rabusiem, być może był wielkim bohaterem.
Ale prezydent Rzeczpospolitej nie powinien tak jednoznacznie opowiadać się po stronie tego rodzaju wątpliwego bohatera, podczas gdy najbliższy pomnik Janosika znajduje się na Słowacji. Z dbałości o własny wizerunek prezydent powinien troszkę bardziej obiektywnie i z większą godnością sprawować swój urząd, powinien być ponad. Nie powinien mówić „Spieprzaj dziadu” przed kamerami. Nie powinien się wypowiadać o rzeczach, których nie widział. I to niekoniecznie nazywa się konformizm. To się po prostu nazywa bycie dyplomatą i mężem stanu, takim jakimi byli dotychczasowi prezydenci Rzeczypospolitej.
Przydałby się na Podhalu pomnik polskiego Robin Hooda, Janosika. To by był pomnik bliski naprawdę większości mieszkańców i turystów, zrozumiały dla cudzoziemców, charakterystyczny dla regionu. A odsłaniając go też można byłoby zabłysnąć wielką polityką i nawiązując do programu Janosik – linuxowej alternatywy Płatnika – obiecać reformę ZUSu i wspieranie otwartego oprogramowania.

Tam musi być jakaś cywilizacja


Rozmawiam z Karolem, który zdał maturę i za miesiąc wyjeżdża studiować architekturę w Cardiff. Razem z nim na studia za granicę wyjeżdża większość jego klasy. Niedawno w Guardianie przeczytałem zwierzenia Anglika, któremu głupio się odzywać w londyńskim autobusie w Ealing, bo wszyscy mówią po polsku. Londyńscy twirlies.
Za kilka tygodni, gdy wrócę po wakacjach do pracy, odwiedzi mnie pewnie paru absolwentów, którzy jeżdżą w tej chwili tymi autobusami. A niektórzy mnie nie odwiedzą, bo dalej będą nimi jeździć. W ławkach będzie siedziało paru uczniów, którzy tymi autobusami jeżdżą…
Połowa moich znajomych i rodziny siedzi poza granicami Polski, niektórzy na stałe. Także Asia, wychowana przez moją ultrakatolicką kuzynkę, czytelniczkę Naszego Dziennika i słuchaczkę Radia Maryja.
Politycy rozdzierają nad tym zjawiskiem szaty i urządzają debaty publiczne nad tym, jak zatrzymać młodzież w kraju. Ale tak właściwie zastanawiam się intensywnie, czemu mielibyśmy nie puszczać tej młodzieży w świat?
Niejeden wielki Polak spędził pół życia na emigracji, niejeden wieszcz na emigracji umarł, niejeden bohater narodowy więcej – a przynajmniej tyle samo – zrobił dla historii Stanów Zjednoczonych, co dla historii Polski. I w ogóle jaki to ma sens w dzisiejszych czasach rozdzierać szaty nad czyimś wyjazdem do Londynu na przykład? Dzisiaj z Londynu szybciej się przyleci do Krakowa, niż kilkadziesiąt lat temu trwała podróż robotnika nowohuckiego kombinatu do jego krewnych czy rodziców na Podkarpaciu. I relatywnie nie kosztuje to wcale drożej. A tak jak ten robotnik w Krakowie poznał świat, o jakim mieszkańcy jego wioski nie mieli pojęcia, tak i ten Polak w Londynie coś z tego emigracyjnego doświadczenia wyniesie.
Poza tym niektórzy z tych ludzi wrócą i coś ze sobą przywiozą. Zobaczą trochę innego świata, poznają trochę różnorodnych ludzi, wyleczą się z polskiej zaściankowości i otworzą na innych. Ja się swego czasu w akademiku w Brukseli okropnie schlałem z paroma Arabami. Bardzo mnie głowa bolała na następny dzień, ale za to nigdy bym nie powiedział tak, jak przedwczoraj kilkakrotnie powtórzyła pewna ogólnopolska stacja telewizyjna, iż wszyscy aresztowani terroryści nosili „muzułmańsko” brzmiące nazwiska.
A w ogóle może dobrze wyjechać i popatrzeć na rzeczy z pewnego dystansu? Może wtedy doceni się własną zaściankowość albo uzna, że zaścianek nie zależy od długości i szerokości geograficznej, tylko od otwartości naszej własnej głowy i szczerości serca?
Radek przed wyjazdem do Londynu zerwał z dziewczyną. Dopiero tam zrozumiał, że to pomyłka. Teraz śpi na trawniku pod jej balkonem w Kwidzynie i czeka, by zechciała z nim porozmawiać.
Piotrek wrócił z Irlandii, chociaż mógł tam w zasadzie się ustawić do końca życia i mógł zapewnić pracę Oli. Ale wrócił, bo Ola chciała zostać w Polsce i zmusiła go do dokonania wyboru. Jedna polska kobieta okazała się ważniejsza, niż całkiem spora jak na europejskie warunki wyspa.
A patrząc na to z innej strony, rzymskie wille powstawały w najdalszych zakątkach Europy, na dalekiej północy tego, co wówczas było Anglią. Dzisiaj Polska jest w Unii Europejskiej, może my też powinniśmy budować polskie wille wszędzie, gdzie tylko to możliwe? Może to taki nasz europejski obowiązek, by rozpychając się łokciami rozprzestrzeniać naszą europejską cywilizację wszędzie w Europie (w tym także w Polsce)?

129 minut Marcinkiewicza




Kazimierz Marcinkiewicz urodził się podobnie jak i ja po drugiej wojnie światowej i dlatego – podobnie jak i ja – niewiele wie na jej temat. Bo niewiele można się nauczyć z podręczników historii o tym, co czuje przeciętny prosty człowiek, gdy wichry historii zrywają dach z jego domu albo rozrzucają mu bliskich po całym świecie i to po różnych stronach frontu.
Film holenderskiego reżysera Bena Sombogaarta, De Tweeling (Bliźniaczki), z 2002 roku, opowiada o losach sióstr bliźniaczek, których drogi rozdzieliła wojna i które spotykają się dopiero na starość tylko po to, by jedna z nich umarła w ramionach drugiej. Dopiero w chwili śmierci dochodzi między nimi do pojednania.
Po śmierci rodziców dziewczynki zostały rozdzielone w wieku lat sześciu. Anna wychowała się w Niemczech na farmie swojego wuja Heinricha i jego żony Marthy. Chorobliwa Lotte została otoczona opieką przez dalszych krewnych, rodzinę Rockanjes w Holandii. Po wojnie siostry spotykają się tylko na chwilę, ale powojenna trauma nie pozwala im być razem. Ukochany Lotte zginął w obozie koncentracyjnym w Auschwitz i Lotte wini za to wszystkich Niemców, w szczególności swoją siostrę bliźniaczkę, żonę niemieckiego żołnierza, który – nawiasem mówiąc – zginął na froncie. Lotte nie pozwala w swoim domu mówić po niemiecku, Anna nie zna niderlandzkiego i próbuje porozumieć się z siostrą po angielsku, ale siostry nie znajdują żadnej płaszczyzny porozumienia.
Ten dość sentymentalny film w bardzo nowoczesny sposób patrzy na historię. Jest dramatem osobistym, dramatem emocji rozgrywających się ponad przesuwającymi się granicami państw i niezależnie od linii frontu.
To dobry film, był nominowany do Oscara w 2003 roku w kategorii „najlepszy film obcojęzyczny”. Może warto, by skoro Kazimierz Marcinkiewicz odwołał wizytę w Berlinie i ma trochę wolnego czasu, zechciał go obejrzeć? To tylko 129 minut, a pożytek z tego będzie ogromny.
Kazimierz Marcinkiewicz mówi, że nie pojedzie do Berlina, ponieważ otwarto tam kontrowersyjną wystawę Eriki Steinbach Erzwungene Wege. Flucht und Vertreibung im Europa des 20 Jahrhunderts. (Wymuszone drogi. Ucieczka i wypędzenie w Europie XX wieku). Zdaniem Marcinkiewicza wystawa „przekłamuje historie”. W jaki sposób, tego już były premier nie precyzuje.
W XX wieku musiało ze swojej ojczyzny uciekać ponad trzydzieści narodów Europy, dowiadujemy się z wystawy. Poświęcono miejsce tragedii Ormian w Turcji podczas I wojny światowej, przesiedleniom Greków i Turków w latach dwudziestych, deportacji Żydów i Holocaustowi, Polakom – zarówno przesiedlanym z Rzeszy do Generalnej Gubernii, jak i wywożonym na Sybir, stosunkom polsko – ukraińskim, deportacji Niemców z Polski i Czechosłowacji, Niemców i Włochów z Jugosławii, Finów z Karelii, deportacjom podczas konfliktu cypryjskiego i walk na Bałkanach w latach 90. Część ekspozycji poświęcono dialogowi i przebaczeniu. Znalazło się miejsce dla podarowanych przez Polaków eksponatów, wśród których jest dar mieszkańców Gdyni – dzwon z zatopionego przez Rosjan w 1945 roku statku Wilhelm Gustloff. Statkiem tym uciekało z Gdańska dziewięć tysięcy Niemców.
Wśród eksponatów z Polski są jeszcze sztandar Związku Sybiraków z Trzebiatowa, zdjęcia z Instytutu Pamięci Narodowej i Ośrodka „Karta”.
Zdaniem Marcinkiewicza nieobecność na takiej wystawie jest ważniejsza niż obecność na umówionym spotkaniu z burmistrzem Berlina. Marcinkiewicz protestuje w ten sposób przeciwko wystawie, która jego zdaniem rani uczucia wielu Polaków pamiętających hitlerowski terror w okupowanej Warszawie.
Stawia się wystawie zarzut, że z katów czyni ofiary.
Jarosław Kaczyński przypomniał wczoraj przy okazji wizyty w Stutthofie, kto ponosi winę za zbrodnie popełnione w tym obozie, a także zwrócił uwagę, jaki naród odpowiada za udzielenie demokratycznego poparcia Hitlerowi. Dzisiaj Kazimierz Marcinkiewicz postanowił nie jechać do Berlina stawiając znak równości między zwykłym chłopiną ze wsi, któremu ktoś rujnuje życie i przegania za siódmą górę i za siódmą rzekę, a przywódcą zbrodniczego systemu.
Cóż z tego, że wystawa nie pokazuje, kto rozpętał II wojnę światową? Nie taki jest cel tej wystawy, a jeśli zdaniem naszych premierów jest to takie istotne, to odwiedzając Berlin Marcinkiewicz miałby okazję przypomnieć to taktownie, pochylając się jednocześnie nad niezaprzeczalnie tragicznym losem wszystkich przesiedlonych w XX wieku, bez względu na nację.
Cóż z tego, że dotycząca przesiedleń Niemców część wystawy uderza w ton bardziej emocjonalny niż pozostałe? Czyż nie ma takich emocjonalnych wątków w Muzeum Powstania Warszawskiego? Czyż Kazimierz Marcinkiewicz nie uległ wyjątkowym emocjom decydując się wstąpić w związek małżeński w rocznicę wybuchu powstania, jak to pisze w swoim blogu?
Z wystawą Eriki Steinbach można polemizować, można się nie zgadzać ze sposobem prezentacji zebranych eksponatów. Ale nie wolno odmawiać Niemcom prawa do oddawania czci ich własnym cywilnym ofiarom II wojny światowej tylko dlatego, że to ich reżim tą wojnę rozpętał.
Anna i Lotte nie dogadały się w rok po wojnie, musiały odczekać wiele lat. Byłoby uroczo, gdyby Polacy z Niemcami umieli się dogadać 60 lat od jej zakończenia. Pochodzący z chrześcijańsko-demokratycznej partii przewodniczący niemieckiego Bundestagu otwierając wystawę wyraził życzenie, że wystawa przyczyni się do przezwyciężenia podziałów w Europie, cytując wybitnego polskiego dyplomatę Władysława Bartoszewskiego powiedział, iż ma nadzieję, że właśnie Polacy i Niemcy staną się eksporterami pojednania i porozumienia.
Oby tak się stało. Oby politycy żadnej ze stron nie tupali nóżkami i oby nie zabierali swoich zabawek do innej piaskownicy. Zwłaszcza że zwykli ludzie po obu stronach granicy na Odrze dobrze ze sobą żyją i nie mają ochoty iść się bić drewnianymi szabelkami. Polacy i Niemcy od setek lat są takimi gniewającymi się na siebie bliźniakami i pora, żeby dorośli.
Kazimierz Marcinkiewicz i Jarosław Kaczyński powinni obejrzeć De Tweeling. To tylko 129 minut ich czasu. Erika Steinbach pewnie już ten film widziała, ale jeśli nie, też powinna go zobaczyć.

Michałek


Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z najznamienitszych nauczycieli, jakich miałem w życiu, dr Janusz Kołodziejski, obecnie dyrektor mojego byłego liceum, ma odejść na emeryturę.
Dr Kołodziejski uczył mnie jakiegoś michałka, sam nie wiem, czy religioznawstwa, czy propedeutyki filozofii, chyba tylko przez jeden rok. Nie pamiętam, czego mnie właściwie uczył, ale świetnie pamiętam, o czym rozmawialiśmy na lekcjach. Zadawał nam pytania i naprawdę interesowało go, jaką usłyszy odpowiedź. Mam wrażenie, że dalszy tok lekcji, a może w ogóle temat lekcji zależały czasem właśnie od tego, w jakim kierunku my sami poprowadziliśmy dyskusję.
Jestem pewien, że tak znakomity pedagog na emeryturze będzie miał co robić i skorzysta na jego wolnym czasie nie tylko Dyskusyjny Klub Filmowy w Klubie Politechnik.
W dzisiejszych czasach, gdy do szkoły weszła „jedyna uniwersalna idea, jaką jest katolicyzm” (cytat z książki Ministra Edukacji, Romana Giertycha, Kontrrewolucja młodych) szkoda mi czasem, gdy słyszę uczniów rozmawiających o lekcji religii. Mało który katecheta potrafi tak pięknie zainteresować młodych szukaniem sensu życia i wartości, jak dr Kołodziejski.

Justyna nie pali skrętów z trawy

Kiedy pani kierownik internatu obiecywała umierającej mamie Justyny, że dziewczyna skończy szkołę średnią i będzie miała maturę, żadna z nich nie sięgała pewnie wzrokiem tak daleko, by przewidywać co będzie działo się z Justyną teraz, czyli w 2006 roku.
Przez kilka lat chodzenia do technikum ogrodniczego Justyna zupełnie odstawała od klasy, była wyraźnie na lekki dystans do reszty, chociaż żadnej wrogości nie dało się zauważyć. Czytała książki i czasopisma, których próżno by wypatrywać w szkolnej bibliotece, oddawała się pasjom artystycznym zupełnie niepospolitym jak na uczennicę ogrodnika, pisała mnóstwo i jak głosi wieść gminna część z tego ukazało się nawet drukiem, choć niekoniecznie pod jej nazwiskiem. Justyna była niesamowita.
W internacie szkolnym, w którym jej koledzy z klasy eksperymentowali z uprawą marijuany i testowali podatność stróża na spożycie alkoholu, Justyna organizowała sobie czas do granic fizycznych możliwości i sama sobie wytyczała ścieżkę własnego rozwoju tak ambitną, że wprost niewyobrażalną.
Dzisiaj Justyna jest doktorantem na Uniwersytecie Szczecińskim i musi chyba mile wspominać lata spędzone w internacie na drugim końcu Polski, skoro przysyła czasem kartki z życzeniami. W dobie SMS-ów i emaili nadal znajduje czas na własnoręcznie wypisane, długie życzenia i ozdobienie koperty pięknymi, kunsztownymi rysunkami.
Justyna jest jednym z najlepszych przykładów na to, że człowiek nie musi być bity ani szczuty, by robić dobrze i pięknie. Że sam z siebie potrzebuje być dobry, doskonalić się i rozwijać. Że nad jego rozwojem nie musi czuwać żadne polityczne gremium w stolicy ani żaden komputerowy program chroniący go przed dostępem do szkodliwych treści.
Znam oczywiście kilkaset innych podobnych przykładów, bo wypuściłem już dziesięć roczników maturzystów. Ale akurat Justyna przyszła mi właśnie do głowy.

Mundur i ciało


To będzie wpis w obronie szkolnego mundurka. Na początek chciałbym zaznaczyć bardzo mocno, że nie ma on nic wspólnego z dyskusją nad mundurkami, jaką rozpętały media po konferencji prasowej wicepremiera jakiś czas temu. Media jak media, nie zwróciły uwagi na ważne treści konferencji, tylko uczepiły się jednej mało istotnej kwestii postulowanej przez ministerstwo. Kwestii o tyle bzdurnej, że porównywalnej z odkryciem Ameryki przez jednego Polaka, który tam poleciał w ubiegłym roku. Ministerstwo proponuje możliwość stosowania przez szkoły regulaminu dotyczącego stroju. A przecież każda szkoła ma jakieś przepisy dotyczące stroju ucznia w swoim statucie, niczego to nie zmienia. Jedni mają napisane, że strój ma być schludny, inni że ma to być taki czy inny mundurek. Tych drugich jest i będzie mniejszość. A dziennikarze dali się nabrać i zrobili sensację z byle czego.
Ten wpis to moja prywatna kampania w obronie szkolnego mundurka. Mam w albumie ze zdjęciami fotografie zrobione nam w szkole podstawowej. Mam fotografię swoją, mam kolegi Adama, który był brunetem, kolegi Roberta, który był blondynem, mam siostrzeńca Pawła. Fotografie są znakomite – nigdy nie wiem, która z nich jest moja. Jesteśmy wszyscy identyczni. Brunet, blondyn, wszystko jedno – nie widać różnicy. Kupę śmiechu jest zawsze przy okazji oglądania tych zdjęć.
Jakieś trzy miesiące temu wyszedłem na jedną z ostatnich lekcji w technikum agrobiznesu na tak zwane – po małopolsku – pole, czyli na ławki przed szkołą. Ćwiczyliśmy proste umiejętności komunikacyjne na potrzeby ustnej matury, usiadłem naprzeciw dwóch ławek, na których tych parę dziewcząt i chłopców, którzy chyba tylko z niechęci do pójścia do domu, gdzie czyha na nich jakaś ciężka robota, nie uciekli ze szkoły pomimo wystawienia im już ocen ze wszystkich przedmiotów przez wszystkich nauczycieli.
Słonko świeciło, aż ciężko było patrzeć w oślepiająco biały papier otwartego repetytorium, spojrzałem na tych moich maturzystów i na moment oniemiałem. Na wprost mnie z całą swoją dwudziestoletnią niewinnością siedziało kąpiąc się w promieniach słońca ciało zupełnie nieporównywalne z wszelkimi ciałami, jakie dane mi było w życiu widzieć albo dotknąć. Powierzchnia tego ciała, która pozostawała zasłonięta przed promieniami słońca i powiewami wiatru, wynosiła jakieś 15%, a co nie było odkryte, to tak naprawdę zasłonięte też nie było specjalnie.
Ciało było tak niesamowicie pochłonięte przetwarzaniem zawartości repetytorium i tak skupione na próbach wyrażenia w języku bardzo niekontynentalnym treści narzuconych przez polecenie, że po ułamku sekundy zrobiło mi się bardzo głupio, gdy zrozumiałem, że jest – przynajmniej przez ten ułamek sekundy – bardziej skupione ode mnie. Olbrzymi trud intelektualny ponoszony przez ciało, w dodatku pogłębiony umiarkowanymi możliwościami językowymi, obudził we mnie wyrzuty sumienia i zmusił do szybkiego przypomnienia sobie w repetytorium, o czym to my właściwie mówimy.
Potem już było normalnie.
Tak czy inaczej nie byłoby tego ułamka sekundy, gdybyśmy wprowadzili mundurki. Inna sprawa, że jeśli te mundurki będą tak idealne jak te, które my nosiliśmy w podstawówce, to będzie mi bardzo ciężko odróżnić jednego ucznia od drugiego, a tym samym nie będę mimo obcowania z nimi przez cztery lata wiedzieć w maturalnej klasie kim są, czym żyją, jakie mają wartości. Zleją mi się w jedną szarą masę, od której ja niczego się nie uczę, a oni ode mnie tym bardziej.
Nie jestem zwolennikiem uniformizacji, bo człowiek wiele o sobie mówi tym, jak się ubiera. Zwłaszcza młody człowiek ubiera się często tak, by w ten sposób powiedzieć coś o sobie. I to chyba dobrze.
Na koniec przypomnę raz jeszcze, że mój wpis nie ma nic wspólnego z dyskusją o mundurkach sprowokowaną w mediach wypowiedzią wicepremiera, bo on tak naprawdę nie zaproponował nic nowego i nie warto poświęcać temu aż tyle uwagi. Chociaż złośliwi mówią, że pełna swoboda dla szkoły w ustalaniu reguł obowiązujących strój uczniowski oznacza możliwość stworzenia szkół dla naturystów. No ja bym jednak wolał w takiej szkole nie pracować. To już wolę mundurki.

W swoją stronę


Wczoraj Rafał mnie zdumiał.
Do tej pory był na KRUS-ie, ale od niedawna jest w wojsku i musiał wybrać drugi filar emerytalny, więc zadzwonił do mnie się zapytać, gdzie się ma zapisać, bo nie chce żeby go losowali a nie zna się na tym.
Sam też się chyba nieszczególnie na tym znam, ale powiedziałem mu, która firma ma najlepsze wyniki, dlaczego po paru latach zmieniłem ją na inną, mimo tych wyników, dlaczego nie warto zmieniać funduszu i takie tam różne.
Rafała ojciec i dziadek są w zarządzie banku spółdzielczego, starsi bracia Rafała dawno wybrali fundusze. Najstarszy brat pracuje na stanowisku kierowniczym w jednej z większych firm regionu i startuje w najbliższych wyborach samorządowych z ramienia partii będącej obecnie u władzy, bratowa Rafała pracuje w terenowym oddziale ważnej instytucji państwowej, kuzyn Rafała po kilku latach pracy w izbie skarbowej zaczął pracować w ogólnopolskim radiu. Połowa klasy Rafała studiuje różne ekonomiczne kierunki na krakowskich uczelniach.
Dlatego mnie Rafał zdumiał, że zadzwonił akurat do mnie. Pytam się go, dlaczego nie do kogoś z wymienionych powyżej.
– A idźże, idźże, ino by każdy ciągnął w swoją stronę. – usłyszałem.
To było dosyć przyjemne, nie powiem. Muszę postarać się zapamiętać, czym sobie na tą przyjemność zasłużyłem.