Dodatek motywacyjny czy upomnienie?

Niektórzy uczniowie mają pracowite wakacje nie tylko dlatego, że pracują w domu albo dorabiają do kieszonkowego, ale także dlatego, że pod koniec sierpnia czekają ich egzaminy poprawkowe z różnych przedmiotów.
Ja zafundowałem sobie w tym roku spotkanie z dwoma panami, ale od jakiegoś czasu kontaktuje się ze mną w sprawach sierpniowych poprawek jeszcze kilku uczniów, okazuje się bowiem, że jestem jedynym nauczycielem, z którym są w stanie się skontaktować. Pisałem już o tym, że uczniowie znają mój numer telefonu, mają na mnie namiary przez komunikatory internetowe, email i platformę e-learningu, a także o tym, że nie tylko mi to nie przeszkadza, ale sporadycznie dostarcza dużo satysfakcji.
W gruncie rzeczy smutne jest to, że uczniowie – nawet tacy, których w ogóle nie uczę – pytają mnie o terminy egzaminów poprawkowych z nie mojego przedmiotu. Albo o to, jak taki egzamin wygląda. Jeden z tych uczniów umówił się nawet podobno w szkole z nauczycielem, ale gdy przyszedł na spotkanie i nauczyciela nie zastał, nie udało mu się z nim w żaden sposób skontaktować.
W ostatnich miesiącach kilkakrotnie zostałem też postawiony w niezręcznej sytuacji, gdy uczeń spytał mnie wprost o numer telefonu do kogoś z nauczycieli. Nie chcąc podawać tego numeru wbrew czyjejś woli wdawałem się następnie w skomplikowaną zabawę w głuchy telefon, pośrednicząc w wymianie informacji między nimi.
Właściwie rozumiem belferską potrzebę prywatności, ale w dobie telefonów filtrujących rozmowy przychodzące w oparciu o identyfikację numeru, w dobie coraz sprawniejszych filtrów przeciwspamowych i komunikatorów blokujących rozmowy przychodzące od osób nieautoryzowanych, ochrona tej prywatności właściwie nie wymaga trzymania w tajemnicy wszelkich namiarów na siebie. Dobrze jest sobie zapewnić jakiś kanał komunikacji z uczniami. Polski, angielski, niemiecki, matematyka, fizyka czy historia są bez wątpienia przedmiotami, ale to właśnie uczniów musimy w pracy traktować podmiotowo. Także tych, którzy do nas czy do naszego przedmiotu mają umiarkowany szacunek.
Swoją drogą ciekawe, czy za wakacyjne pośrednictwo w kontaktach uczniów ze szkołą dostanę dodatek motywacyjny, czy raczej powinienem się liczyć z upomnieniem za spoufalanie się z nimi?

Ewangelista Richard Dawkins


Jeśli ktokolwiek poczuje się urażony treścią mojego dzisiejszego wpisu, zawsze można to złożyć na karb mojej mocno nadwyrężonej psychiki i nieszczególnie sprawnego umysłu, o czym niech świadczy fakt, że Bruce Willis i Mos Def (a ściślej film 16 Blocks z nimi w rolach głównych) właśnie doprowadzili mnie do łez tak rzewnych, do wzruszenia tak głębokiego, że nie pamiętam niczego, co w przeciągu ostatnich kilku lat wprawiłoby mnie w podobny stan, może poza piosenkami Marii Magdaleny i Judasza w musicallu Jesus Christ Superstar. No, może jeszcze Arek śpiewający solo kolędę.
Głównym przesłaniem 16 Blocks jest wiara w to, że ludzie potrafią się zmieniać na lepsze. Odkąd ksiądz Karol, powszechnie nazywany przez wszystkich Karolkiem, powiedział moim rodzicom, że znam Pismo Święte lepiej od niego, moje zwyczaje i upodobania czytelnicze też się bardzo zmieniły. Ostatnio dużo czasu spędziłem nad Koranem, część wakacji spędzam w hamaku słuchając książek Dana Browna w wersji audio, w miniony weekend – o czym już wspominałem – wzruszałem się ostatnim tomem sagi o Harrym Potterze. Są w Biblii księgi, do których czasami wracam z przyjemnością, ale w gruncie rzeczy rację ma Richard Dawkins pisząc, że nie jest to książka, którą można z czystym sumieniem dać do czytania dziecku – niejedna księga ocieka rzekami krwi, Bóg Starego Testamentu ma charakter – delikatnie mówiąc – niegodny naśladowania, a z lektury Pięcioksięgu można by wywnioskować, że do rzeczy cnotliwych należy ćwiartowanie żony albo oferowanie swoich córek do gwałtu zbiorowego obcym mężczyznom.
Dawkins stawia znak równości między trzema wielkimi religiami monoteistycznymi naszej cywilizacji – judaizmem, chrześcijaństwem i islamem. Sprowadza je do tego samego źródła i pokazuje, jak jedna wynika z drugiej. Może to stanowić spore zaskoczenie dla przeciętnego katolika, który ani o swojej religii, ani o islamie nie ma zielonego pojęcia, ale decyduje się w oparciu o różnego rodzaju mity i stereotypy dokonywać ocen i sądzi, że wartości chrześcijańskie i muzułmańskie są sobie całkowicie przeciwstawne.
Bezlitośnie obchodzi się Dawkins z Tomaszem z Akwinu, a przeczytawszy w tym tygodniu jego The God Delusion zrozumiałem lepiej, dlaczego kreacjoniści tak bardzo się boją nauczania teorii ewolucji w szkole (chociaż mnie jakoś nigdy świadomość słuszności tej teorii nie przeszkadzała wierzyć w Boga), a także dlaczego Terry Eagleton napisał swego czasu w Guardianie, że Jan Paweł II był największą katastrofą, jaka przydarzyła się kościołowi katolickiemu od czasów Darwina.
Gdyby dosłownie traktować nakazy księgi, na którą lubią powoływać się moraliści, musielibyśmy przestrzegać sabatu i uśmiercać każdego, kto tego dnia dopuściłby się jakiejkolwiek pracy, choćby zbierania drewna na opał. Mężczyźni kamienowaliby swoje żony, gdyby w noc poślubną okazało się, że nie są one dziewicami, śmierć czekałaby nieposłuszne dzieci. Równie absurdalne wskazówki do dobrego życia znajdziemy zresztą także w Nowym Testamencie, zwłaszcza w listach apostolskich. Większość ludzi wierzących wyznaje tak naprawdę zupełnie inne wartości niż te, które zdaje się nam wpajać Biblia.
W 16 Blocks najbardziej wierni wartościom okazują się notoryczny przestępca i policjant pijaczyna, po których najmniej byśmy się tego spodziewali. Najbardziej radosną nowiną w książce Dawkinsa jest pewna naturalna i oczywista konstatacja, że człowiek może dążyć do dobra także wtedy, jeśli jest ateistą. Że poszukuje dobra i piękna także wówczas, jeśli żaden bóg nie jest dla niego źródłem tych wartości. Ba, ponieważ pewna część wierzących przyznaje się do tego, że wystrzega się zła tylko ze strachu przed gniewem bożym, szczerość i wytrwałość ateistów w poszukiwaniu wartości mają większy potencjał.
Serdecznie polecam The God Delusion Richarda Dawkinsa zarówno tym, którzy wstydzą lub boją się przyznać do swojego ateizmu, jak i tym, dla których ateizm jest jednoznaczny z nihilizmem. Książka jest też dostępna w języku polskim.

Rolling Stones – podziękowanie

Chciałbym niniejszym serdecznie podziękować zespołowi The Rolling Stones, Fundacji Polsat i organizatorom koncertu, którzy zachowali zdrowy rozsądek i, jeśli dali się ponieść emocjom, to tylko konstruktywnie. Dziękuję.



Sekretarz generalny Caritas Polska, ksiądz Zbigniew Sobolewski zaprzeczył we wtorek, jakoby jego organizacja współdziałała w zbiórce pieniędzy na rzecz rodzin poszkodowanych w wypadku we Francji, podczas środowego koncertu The Rolling Stones. […] Przypomniał, że koncert odbędzie się w dniu żałoby narodowej. […] Caritas doszedł do wniosku, że pieniądze przekazane przez Rolling Stonesów – ponieważ koncert będzie zagrany w trakcie żałoby narodowej – to są „brudne pieniądze”. W związku z tym nie przyjmą tych pieniędzy dla rodzin ofiar. Wolą, aby rodziny nie dostały pieniędzy, a oni nie będą mieli z tym nic wspólnego.

Jeśli ludzie kościoła katolickiego brzydzą się pieniędzmi zebranymi na koncercie Stonesów, może należałoby je przeznaczyć na pomoc ofiarom jakichś innych tragedii, które wydarzyły się w innych sytuacjach, nie podczas imprez o charakterze religijnym? Na przykład ofiarom trąby powietrznej pod Częstochową? Zresztą, ofiar tragedii wokół nas jest pod dostatkiem, niestety.

No i po co ja piszę o ministrze?

Czytając siódmy tom sagi o Harrym Potterze natrafiam na fragment, w którym Harry pyta Ministra, dlaczego nikt nie próbował nigdy w ministerstwie rozwiązać problemu Voldemorta, dlaczego ministerstwo marnuje czas zajmując się rozbieraniem na części pierwsze spadku po Dumbledorze czy zacierając ślady informacji o ucieczkach z Azkabanu:

„Has anyone ever tried sticking a sword in Voldemort? Maybe the Ministry should put some people onto that, instead of wasting their time stripping down Deluminators or covering up breakouts from Azkaban. So this is what you’ve been doing, Minister, shut up in your office, trying to break open a Snitch? People are dying – I was nearly one of them – Voldemort chased me across three countries, he killed Mad-Eye Moody, but there’s no word about any of that from the Ministry, has there? And you still expect us to cooperate with you!”

Minister Scrimgeour bardzo oburza się na te słowa i przypomina Harry’emu, że należy mu się szacunek z racji sprawowanego urzędu, na co Harry szybko odpowiada, że na szacunek trzeba sobie zasłużyć:

„You may wear that scar like a crown, Potter, but it is not up to a seventeen-year-old boy to tell me how to do my job! It’s time you learned some respect!”
„It’s time you earned it.” said Harry.

No i po co ja piszę o tym ministrze w blogu, skoro J. K. Rowling już wszystko napisała?
Napisała o szkole otwartej i tolerancyjnej, której profesorowie giną z rąk Voldemorta za to, że uczą młodych adeptów magii o Mugolach i o tym, że nie różnią się oni aż tak bardzo od ludzi świata magicznego. Napisała o świecie, w którym trzeba walczyć z rasizmem, fanatyzmem religijnym i przemocą. Wychodzi na to, że napisała już o wszystkim i nie ma o czym pisać. Ciekawe, skąd J. K. Rowling tak dobrze zna polskie realia…

Amnestia maturalna raz jeszcze

Nie powinno się kopać leżącego, tym bardziej trupa, a po orzeczeniu niekonstytucyjności ubiegłorocznego rozporządzenia ministra Giertycha o ocenianiu amnestia maturalna jest de facto trupem. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien aspekt tego prawnego i egzaminacyjnego kuriozum. Aspekt ten nie był chyba wystarczająco głośno poruszany, bo amnestia z założenia była tak wielkim absurdem, że nikt nie pochylał się nad szczegółami.
Załóżmy, iż wśród moich tegorocznych absolwentów jest dwóch Marcinków, z których jeden maturę zdał, korzystając z amnestii, czyli otrzymując świadectwo maturalne, chociaż oblał z jednego przedmiotu, a drugi nie zdał, ponieważ oblał maturę z dwóch przedmiotów.
Przyjrzyjmy się uważniej. Marcinek, który matury nie otrzymał, uzyskał po 28% z geografii i pisemnego angielskiego. Nieszczególnie mnie to nawet zdziwiło, bo Marcinek nigdy się do nauki nie przykładał, w klasie maturalnej nie zaszczycił mnie obecnością na żadnym fakultecie, a na lekcjach przeważnie był nieobecny – jeśli nie ciałem, to przynajmniej duchem. Powtarzał też klasę z powodu mojego przedmiotu. Taki – z całą sympatią – obibok. Mimo to jednak szkoda mi Marcinka, bo przecież z obu tych egzaminów zabrakło mu jednego punktu, by zdać.
Marcinek drugi otrzymał zaledwie 16% punktów z egzaminu z matematyki, ale dzięki amnestii maturalnej ministra Giertycha ma świadectwo maturalne w kieszeni, ponieważ zdał wszystkie inne egzaminy, a średnia wyników znacząco przekracza 30%.
Obaj panowie zdawali egzamin z przedmiotów, które sami sobie wybrali (z wyjątkiem języka polskiego, który zdają wszyscy maturzyści). Wydawałoby się, że powinni w równym stopniu ponosić konsekwencje tego wyboru, tak się jednak nie stało. Mechanizm stworzony rozporządzeniem ministra Giertycha sprawił, że jeden z nich, któremu zabrakło 14% punktów do tego, by zdać egzamin z matematyki na poziomie podstawowym, świadectwo otrzymał i poszedł na uczelnię techniczną, podczas gdy drugi, któremu z dwóch przedmiotów zabrakło po jednym punkcie, nie będzie mógł w tym roku pójść na studia.
Po uchyleniu rozporządzenia sytuacja, w której promuje się ucznia otrzymującego połowę punktów potrzebnych do zdania egzaminu, jaki sam sobie wybrał, a nie promuje się ucznia, który był blisko progowej liczby punktów na dwóch egzaminach, nie będzie możliwa. W przyszłym roku w analogicznej sytuacji obaj uczniowie nie otrzymaliby świadectwa dojrzałości. I całe szczęście.
Ale to przykład na to, jak bardzo wszelkie furtki, ulgi, precedensy prowadzą do niesprawiedliwości. Słusznie mówi Tadeusz, że sprawiedliwiej by już było znieść w ogóle pojęcie „zdał/nie zdał” i drukować świadectwa dojrzałości wszystkim, którzy przystąpią do matury, nawet jeśli ktoś uzyska ze wszystkich egzaminów zero punktów. Uczelnie i tak będą wiedziały, co z tym zrobić.

Harry Potter Siódmy

Już w najbliższą sobotę fani młodego czarodzieja z Hogwartu, w tym ja, zamkną się w swoich mieszkaniach, schowają się pod kołdry, a nawet pójdą na urlop, by jednym tchem przeczytać kolejny, siódmy tom cyklu powieści o Harrym, Harry Potter and the Deathly Hallows. Ja swój egzemplarz zamówiłem i zapłaciłem za niego już kilka miesięcy temu.
Od wczoraj mam namacalny dowód, że ta książka jest wreszcie gotowa – napisana, wydrukowana, przygotowana do wysyłki i kolportażu do księgarń. Mimo nadzwyczajnych środków ostrożności jakiś entuzjasta sfotografował wszystkie 759 stron i umieścił zdjęcia w sieci.
Nie chce mi się dyskutować nad wartościami artystycznymi powieści o Harrym Potterze, nad warsztatem pisarskim J. K. Rowling, nad moralnymi implikacjami walki dobra ze złem w jej książkach. Atakujących jej twórczość – zwłaszcza jako naruszającą hierarchie i przynoszącą szkodę moralności – stawiam w jednym szeregu raczej z Lordem Voldemortem niż z Albusem Dumbledorem, tym bardziej że wśród nich są tacy, którzy do żadnej książki Rowling nigdy nie zajrzeli.
Ale jedno jest niepojęte – fenomen popularności tego pisarstwa. Nie przypominam sobie drugiego przypadku w historii literatury, by kolejne powieści jakiegoś autora były tak wyczekiwane, by miłośnicy jego książek włamywali się do komputerów i podkradali z nich kolejne wersje robocze. Ktoś, kto zdobył egzemplarz siódmego tomu na kilka dni przed premierą i poświęcił sporo czasu, by sfotografować strona po stronie całą książkę, to jeszcze nic. Zapewne tysiące ludzi na całym świecie próbują teraz z tych średniej jakości fotografii przeczytać powieść, której ukazania nie mogą się doczekać. A wielu z nich przeczytało już pewnie powieść do końca i ma oczy opuchłe od intensywnego wpatrywania się w monitory komputerów. Począwszy od czwartej (chyba) części pojawiło się też masowo zjawisko tak zwanego „fan fiction”. Wielbiciele Pottera w oczekiwaniu na kolejne odsłony jego historii zaczęli – naśladując styl Rowling – pisać swoje wersje kolejnych tomów i publikować je w internecie. Przeglądałem kilka wersji szóstego tomu, a napisany przez jakiegoś fana tom siódmy, który od kilku miesięcy krążył już po internecie, jest przykładem naprawdę udanego naśladownictwa stylu i wyrazem prawdziwej fascynacji potterowskim światem magii. W każdym razie uprzedzam – w sobotę wyłączam telefony, komputer i dzwonek do drzwi. Będę bardzo zajęty, przypuszczam, do poniedziałku.


O Potterze pisałem już w blogu, m.in. tutaj:
Magia szkoły
Mundurek Pottera

Narodowa żałoba, narodowa euforia

Małgosia opowiada nam o tym, jak jej starsza siostra wraz z koleżanką 6 marca 1953 roku opłakiwały Stalina. Koleżanka została u nich na noc, dziewczyny wiele godzin beczały, padały sobie w ramiona i usiłowały się pocieszyć. Siostra zerwała z chłopakiem, ponieważ nie dość głęboko przeżył śmierć Wielkiego Nauczyciela, czym dał wyraz swojej niedojrzałości i otworzył dziewczynie oczy.
Małgosia była wówczas za młoda, by rozumieć dokładnie to, co wokół niej się działo. Ale pamięta histerię swojej siostry i uważa, że kult Stalina w 1953 roku nie był jedynie klinicznym napadem konformizmu społecznego.
Polska po śmierci Stalina pogrążyła się w żałobie – około 350 tysięcy osób uczestniczyło w centralnej manifestacji żałobnej w Warszawie, równolegle w stolicy odbyło się osiem innych „pogrzebów bez trumny”, w tym cztery pochody młodzieżowe. W całej Polsce wyły syreny fabryczne, biły dzwony kościelne, strzelano z armat i bito w werble. Podczas szkolnych pogadanek i akademii na porządku dziennym były ataki histerii i omdlenia wśród wzruszonych dzieci, doszło nawet do jednego zgonu.
Powszechnym zwyczajem było czynienie postanowień poprawy. Zrywano z nałogami, obiecywano zwiększenie wydajności, zobowiązywano się do pracowitości, nauki, poświęceń w imię patriotyzmu i lepszej przyszłości.
Małgosia nie wierzy, że wszystkie te postanowienia były fałszywe albo że wynikały wyłącznie z ogłupienia propagandą komunistyczną. Jej zdaniem wielu ludzi miało szczere intencje i zrealizowało swoje postanowienia. Abstrakcyjny autorytet Stalina, o którego prawdziwym obliczu nikt z tych ludzi nie miał pojęcia, tylko przypadkowo wykrzesał z nich ten ogień pozytywnych emocji.

The Eagles have landed abroad

Trzy godziny po wyjeździe Marcina do Londynu Leszek wsiadł na pokład samolotu i odleciał z Balic do Chicago. Leszek jest jednym z tych uczniów, których ja, Aneta, Pani Marysia i Pani Jasia nie zapomnimy pewnie przez długie, długie lata. W minionym roku szkolnym Leszek jako mieszkaniec internatu wyróżniał się wyjątkową powagą, odpowiedzialnością i dojrzałością. Mogłoby się chwilami zdawać, że był starszy niż my wszyscy razem wzięci.
Wielokrotnie pisałem o Leszku w moim blogu, jego błyskotliwość i zaskakująca mądrość zainspirowały mnie do sporządzenia mojego pierwszego wpisu, o „Ptakach” Hitchcocka. Od jakiegoś czasu wiedziałem o rozterkach Leszka, to jego słowa cytowałem we wpisie z lutego 2006 roku. I dlatego w ostatniej klasie poświęciłem mu szczególnie wiele uwagi i wysiłku, ale mój trud wychowawczy poszedł na marne i poniosłem klęskę. Nie udało mi się chyba przekonać Leszka, że Polska to kraj, w którym warto żyć, który dynamicznie się rozwija i zmienia na lepsze. Nie udało mi się pokazać mu, że są tu osoby, na które można liczyć i którym warto zaufać.
Bez względu na liczbę programów patriotycznych i wycieczek dotowanych przez ministerstwo wszystkie nasze wysiłki pójdą na marne i nie uda nam się budzić miłości do ojczyzny przez oddawanie hołdu Trauguttowi, Kościuszce czy Janowi Pawłowi II, jeśli jednocześnie będziemy dla siebie świniami, będziemy sobie podstawiać nogi, ubliżać i obrzucać się błotem. Marcin i Leszek wyjechali dzisiaj z Polski w przeświadczeniu, że tutaj wszystko się załatwia, kombinuje, dzieli nad kieliszkiem wódki. Wszystko jest tutaj możliwe, jeśli wiesz, z kim porozmawiać, komu posmarować, ewentualnie kogo obsmarować czy postraszyć. Osoby, które miały być dla nich autorytetami, okazały się nieokrzesanymi chamami nie panującymi nad swoimi emocjami, żądzami. Ludzie, od których oczekiwali, że będą ludźmi wielkiego formatu, okazali się małostkowi i ograniczeni.
Leszek uważa, że z większym szacunkiem odnosić się będą do niego jako do robotnika na budowie w Ameryce, aniżeli do wielu nauczycieli odnoszą się szefowie w polskiej szkole pod sterami ministra, którego działalność Janina Paradowska ocenia jako szkodliwą, a Paweł Wimmer porównuje do najgorszych mroków rusyfikacji za czasów Aleksandra Apuchtina, kuratora warszawskiego okręgu szkolnego w Królestwie Polskim.
Czasami trudno się spierać i bronić dobrego imienia Polski, gdy wszyscy premierzy i większość rady ministrów, a na okrasę prezydent Częstochowy, zaszczycają swoją obecnością na Jasnej Górze zgromadzenie, które Krzysztof Halama jednoznacznie nazywa zjazdem sekty. Gdy Jerzy Owsiak staje się polskim symbolem ekumenizmu, wypada tylko powtórzyć za nim, że głupio się znowu wstydzić za ten kraj.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że Leszek – niczym Kościuszko – nie przestanie być w Ameryce Polakiem. Jest zresztą, o czym jestem głęboko przekonany, żarliwym patriotą. Jego patriotyzm to jednak patriotyzm nowoczesny, który rozumie, że Tadeusz Kościuszko, gdyby dziś nawet wstał z grobu, nie nadawałby się na Prezydenta Rzeczypospolitej, bo nie miałby pojęcia o współczesnym świecie. Ileż zamieszania i hańby przynieśli nam na szczycie unijnym polscy negocjatorzy, którzy przywieźli ze sobą argumenty wskrzeszające zmarłego 60 lat temu Hitlera, a co dopiero, gdyby na szczycie zjawił się Kościuszko. Bohaterowi narodowemu sprzed ponad dwustu lat należy się cześć i pamięć, ale nie zatrzyma on w Polsce ludzi u progu dorosłości, jeśli współczesna Polska, jej władze, elity, nauczyciele, urzędnicy, potencjalni pracodawcy – wszyscy dorośli – będą w nich budzić nieufność i odrazę.

P.S. Czytając tak zwany testament Tadeusza Kościuszki można by pomyśleć, że niektórych z nas – ludzi współczesnych – wyprzedził on o setki lat. Kto wie, może Kościuszko nie byłby lepszym Prezydentem Rzeczypospolitej niż Leszek, który poleciał dzisiaj do Chicago. Ale na pewno z powodzeniem zastąpiłby niejedną osobę sprawującą urząd w dzisiejszej Polsce:

I beg Mr Jefferson that in case I should die without will or testament he should bye out of my money so many Negros and free them, that the restant Sum should be Sufficient to give them education and provide for their maintenance. That is to say each should know before, the duty of a Cytyzen in the free Goverment, that he must defend his Country against foreign as well internal Enemies who would wish to change the Constitution for the vorst to inslave them by degree afterwards, to have good and human heart sensible for the sufferings of others, each must be maried and have 100 ackres of land, wyth instruments, Cattle for tillage and know how to manage and Gouvern it as well to know how to behave to neybourghs, always wyth kindness and ready to help them-to them selves frugal, to their Children give good education I mean as to the heart and the duty to the Country, in gratitude to me to make themselves happy as possible.

T. Kosciuszko
5.V.1798 *

Ratunku, telefon dzwoni!

W czasie ważnej rozmowy telefonicznej, której nie mogę przerwać, widzę na ekranie telefonu, że nerwowo próbuje się do mnie dodzwonić Marcin. Jeden raz, drugi, trzeci. Ponieważ nie odbieram, dzwoni na drugi numer. Rozłączam go z zamiarem oddzwonienia, kiedy tylko skończę prowadzoną właśnie rozmowę z Elą. Marcin wysyła do mnie SMS-a o treści: „Zadzwoń do mnie”.
Po dwóch, może trzech minutach dzwonię do Marcina, spodziewając się jakichś hiobowych wieści albo jakiejś radosnej nowiny. Marcin odbiera telefon i bardzo podekscytowany krzyczy do słuchawki:
– Ty, bo mi tu dzwonią z Anglii!
Marcin szuka pracy w Anglii, więc wypada się tylko cieszyć z tego, że ktoś na tyle się zainteresował jego CV, by dzwonić na polską komórkę i rozmawiać z nim o warunkach zatrudnienia, ale Marcin jest – jak mi się wydaje – przerażony. Pytam, jak przebiegała rozmowa. Okazuje się, iż Marcin był tak zaskoczony, słysząc w słuchawce faceta nawijającego po angielsku, że natychmiast i niezbyt zgodnie z prawdą poinformował interlokutora, iż jest bardzo zajęty i nie może teraz rozmawiać. Umówił się grzecznie, że sam oddzwoni wieczorem, spisał numer telefonu, po czym od razu zadzwonił do mnie, jakby szukając ratunku.
Mimo fiaska tej telefonicznej rozmowy jako metody na poszukiwanie pracy, jestem dumny z Marcina i podziwiam go. Pewnie niepotrzebnie wymigał się od tej rozmowy, bo skoro udało mu się umówić na telefon później, to i w każdej innej sprawie też by się dogadał. Ale w życiu Marcina stało się tak naprawdę coś przełomowego: przeprowadził swoją pierwszą autentyczną konwersację w języku obcym z człowiekiem, który nie zna polskiego. W dodatku zrobił to przez telefon, nie widząc rozmówcy, a to źródło dodatkowego stresu. Nie da się podeprzeć gestykulacją, mimiką twarzy, bezradnym rozłożeniem rąk… Marcin mimo wszystko zachował stalowe nerwy w o wiele większym stopniu, niż ja przed laty, przy okazji mojej pierwszej rozmowy telefonicznej z cudzoziemcem.
Niedawno Marcin zdał maturę ustną i pisemną z języka angielskiego. Teraz w nauce angielskiego otwiera się dla niego całkiem nowy rozdział. Jego rozmowy telefoniczne będą coraz dłuższe i skuteczniejsze, a gdy spotkamy się za rok, ja nadal będę poprawiał jego dykcję i gramatykę, ale leksykalnie to on już będzie mnie uświadamiał.

Roman w Kropce

Jestem pod szczerym wrażeniem i mam głębokie uznanie dla Romana Giertycha po jego dzisiejszym występie w „Kropce nad i”, kiedy to Monika Olejnik mistrzowsko prowokowała go do wypowiedzi, które mogłyby mu pewnie nie wyjść na zdrowie. Dziennikarka bez wahania zadawała mu ciosy poniżej pasa w rodzaju przypominania opinii dyrektora Radia Maryja o tym, że miejsce Ligi Polskich Rodzin jest na katafalku. Przez chwilę liczyłem na to, że Roman Giertych straci panowanie nad sobą, gdy Monika Olejnik nazwała ojca dyrektora „Panem Rydzykiem” i uparcie broniła swojego prawa do mówienia w ten sposób o człowieku, który prezydenta Rzeczypospolitej nazywa oszustem, a jego żonę czarownicą.
Roman Giertych pozostał jednak opanowany, grzeczny, uprzejmy, a chwilami nawet dowcipny. Jedyna wpadka, jaką zaliczył w czasie programu, to przypisanie autorstwa „Naszej szkapy” Henrykowi Sienkiewiczowi, ale to chyba można ministrowi edukacji wybaczyć. Myślę, że zupełnie niepotrzebnie przyszedł dzisiaj do studia TVN24 – mógł się spodziewać, że większość zadawanych pytań będzie musiał zostawić bez odpowiedzi. Jeśli jednak celem udziału w „Kropce nad i” było popisanie się spokojem i opanowaniem, Roman Giertych odniósł dzisiaj olbrzymi sukces.
Z drugiej strony, Monika Olejnik wygląda profesjonalnie nawet wtedy, gdy rozsypują jej się te kolorowe ściągi z Gombrowiczem, Witkacym i Konopnicką, i gdy zbiera je z podłogi studia albo gdy pokazuje do kamery torebeczkę w paski, z którą wyjeżdża na urlop. Jest rozbrajająca i, nawet jeśli nie udało jej się zburzyć spokoju pana wicepremiera, pozostaje dla mnie jedną z najwybitniejszych polskich dziennikarek i moim idolem. Jest w czołówce mojego prywatnego rankingu dziennikarzy czy rankingu znanych mi kobiet o imieniu Monika.
Pan wicepremier z kolei, chociaż tak świetnie dzisiaj wypadł, nie ma u mnie szans w rankingu Romanów. Na pierwszym miejscu jest taki Roman z Anglii, który w poniedziałek jedzie skręcać meble w Bath. Ciężko go będzie wicepremierowi pokonać, a innych prywatnych rankingów, w których mógłby wicepremier brać udział, nie prowadzę.