Arcybiskup wypowiada wojnę

Arcybiskup Głódź – jak przystało na kapelana wojskowego – dał popis militarnego języka. Zagwarantował nowemu ministrowi edukacji konflikt i dysharmonię społeczną, jeśli minister odważy się bronić Konstytucji Rzeczypospolitej i przywracać normalność, a przynajmniej jakąś jej namiastkę, w polskiej szkole. Szkole w państwie, które – jak na razie – nosi etykietę państwa świeckiego.
Profesor Legutko, tradycjonalista i konserwatysta z przekonania, wspomniał jedynie mimochodem w TVN24, że nie jest entuzjastą wliczania oceny z religii do średniej ocen szkolnych. Nie zapowiedział podjęcia żadnych konkretnych kroków, by uchylić rozporządzenie swojego poprzednika, dał jedynie wyraz swojemu prywatnemu poglądowi, z którym zgadza się 86% internautów w dzisiejszej sondzie Onetu.
W wypowiedzi arcybiskupa razi mnie pewien fragment, na który mało kto zwraca uwagę. Zarzucając ministrowi arogancję, powiedział on, że „religia nie jest polem do eksperymentów, a Kościół manekinem, na którym można sobie prowadzić badania”. Uderzyło mnie to, bo moim zdaniem to właśnie wprowadzenie religii katolickiej do szkół było eksperymentem, który przyniósł same szkody, także Kościołowi katolickiemu. Pierwotny sukces chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim nie wynikał ze zmuszania ludzi do jego wyznawania, przez pierwsze trzy stulecia chrześcijaństwo miało się dobrze wbrew prześladowaniom. Wieszanie krzyża w Sejmie i w salach lekcyjnych, nadawanie religijnego charakteru każdej uroczystości państwowej, marginalizowanie, a czasem nawet prześladowanie uczniów nie będących katolikami – to są dopiero eksperymenty na Kościele.
Wprowadzając religię do szkół starano się zachować pozory przyzwoitości, potem jednak to wszystko runęło w gruzach. Poza religią katolicką młodzież nie ma przeważnie żadnej alternatywy, zajęcia z etyki odbywają się w nielicznych szkołach, osoby innych wyznań są często pozostawiane bez opieki albo poniżane przez katechetów. Na wprowadzeniu religii ucierpiały nieliczne fakultety filozoficzne i religioznawcze w lepszych liceach. Co gorsza, pod pozorem realizacji programu nauczania wielu katechetów przekazuje absurdalne i nieprawdziwe informacje o innych religiach. Znam przypadki, w których pogardliwymi oszczerstwami pod adresem buddyzmu, hinduizmu, islamu, judaizmu czy innych złożonych i pięknych systemów religijnych katecheci szerzyli stereotypy i nienawiść, a następnie oceniali uczniów stopniami w uznaniu fobii, wrogości i fanatyzmu, które udało im się w ten sposób w nich zasiać.
Znam również nieliczne przypadki księży katechetów z prawdziwym zacięciem pedagogicznym i darem rozmawiania z młodzieżą. Osoby niewierzące i sceptyczne chętnie uczestniczyły w ich lekcjach, mogły bowiem zawsze liczyć na partnerską dyskusję, nie były upokarzane ani uciszane dogmatami, ale miały wyjątkową okazję do przedstawienia swoich poglądów i skonfrontowania ich z poglądami wierzących kolegów i koleżanek. Na lekcjach tych księży wartości poszukiwali i uczyli się czegoś nowego wszyscy – katolicy, innowiercy, ateiści, sam ksiądz.
Poszukiwanie i bunt stanowią naturę młodego człowieka. Będzie bardzo niedobrze dla Kościoła, jeśli – wbrew tej naturze – biskupi będą się opowiadać za modelem nauczania religii, w którym ocenia się wierność dogmatom i stopień fanatyzmu. Więcej ludzi Kościół przyciągnąłby do siebie, gdyby pomagał im odnajdywać odpowiedzi na pytania i uczył szacunku do wszystkich innych poszukujących.

Gdzie te pielgrzymki?

Zupełnie się zapomniałem wsiadając wczoraj po południu do samochodu i udając się na kolejne kilka dni do znajdującego się u stóp Jasnej Góry domu rodziców. Dopiero w drodze przypomniałem sobie, że mam zamiar wjechać do Częstochowy w przeddzień największego święta maryjnego, gdy wchodzić będą do miasta najliczniejsze pielgrzymki. Przypomniałem sobie kilka scen z dzieciństwa i młodości i przez chwilę miałem nawet ochotę zawrócić, ale ponieważ byłem już zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od celu podróży, zaryzykowałem.
Jeszcze kilka lat temu samozwańcze siły porządkowe pielgrzymów nie chciały mnie 14 sierpnia wpuścić na moją własną wówczas ulicę twierdząc, że nie ma tu już miejsca i że mam jechać gdzie indziej. Samochód z częstochowską rejestracją i meldunek w dowodzie nie stanowiły dla nich żadnego argumentu. Autokary stały wzdłuż całej ulicy jeden przy drugim, blokując wjazd i wyjazd z posesji, przez co nie byłem kiedyś w stanie wyjechać na ulicę, a policja odmówiła mi interwencji tłumacząc, że dopóki autokary nie zaczną się rozjeżdżać, nie ma szans na rozładowanie komunikacyjnego paraliżu. Gdy byłem dzieckiem, hordy pielgrzymów przewalały się naszą ulicą w sierpniu, tworząc tłok jak na Krupówkach w Zakopanem. Pamiętam też, jak kiedyś jechałem autobusem ulicą Świętego Rocha i – przebijając się przez idące środkiem ulicy tłumy – przejechaliśmy w czterdzieści minut jeden przystanek, od cmentarza do Rynku Wieluńskiego.
Wczoraj wieczorem przez pustą Częstochowę przejechałem szybciej, niż w każdy inny wtorek. Po drodze nie utknąłem w żadnym korku, musiałem tylko zwolnić na trasie szybkiego ruchu w okolicach wiaduktu kolejowego na Błesznie. Ruch na podjasnogórskich ulicach Kazimierza, Barbary i Kordeckiego był płynny i chyba tylko na straganach na Barbary dało się zauważyć więcej klientów, niż w zwykły dzień powszedni.
Przeczytałem gdzieś dzisiaj, że malejąca ilość pielgrzymów świadczy o tym, że normalniejemy. Pewnie wykorzystywanie Jasnej Góry do fałszywych gestów politycznych też nie przyczynia się do wzrostu jej popularności.
Szkoda, że niektórzy częstochowianie – także we władzach miasta – nie zauważają, że ruch pielgrzymkowy odchodzi w przeszłość. Nie da się ograniczać promocji miasta do promocji Jasnej Góry, nie da się podporządkowywać całego Śródmieścia i życia jego mieszkańców uroczystościom religijnym pod szczytem, nie wolno liczyć na to, że ćwierćmilionowe miasto utrzyma się ze sprzedaży fast foodów i dewocjonaliów. Nie można porównywać Częstochowy do Lourdes czy Fatimy, bo to zupełnie inna skala. Podobnie jak Łagiewniki są tylko jedną z wielu atrakcji turystycznych Krakowa, tak i Częstochowa powinna się starać funkcjonować na wielu różnych polach. Nie powinno się dobijać życia studenckiego w mieście, ograniczać rozwoju gospodarczego, zniechęcać inwestorów, wyganiać na Śląsk, do Zagłębia, Krakowa, Łodzi czy Wrocławia ludzi, którym w Częstochowie jest coraz duszniej. Miejmy nadzieję, że przyjdą czasy, gdy będzie to rozumiał każdy rajca miejski i wszyscy w zarządzie miasta.
Tak zwane Okopy, szczyt Jasnej Góry od strony zachodniej. Sierpień 2007. Gdy byłem dzieckiem, w sierpniu było tu wielkie miasteczko namiotowe. Namioty stały jeszcze w pierwszych dniach września, gdy chodziłem tędy do szkoły.

Najpiękniejsza dziewczyna we wsi

W jednym z odcinków serialu Northern Exposure, w Polsce znanego jako Przystanek Alaska, miejscowy DJ – Chris Stevens – traci głos w wyniku spotkania z śliczną, nieznajomą kobietą. Jest to ponoć odwieczny problem mężczyzn i nie ma w tym nic dziwnego. Wpadasz na taką obcą istotę, zamieniasz z nią dwa słowa i jej piękno odbiera ci głos. By go odzyskać, jak głosi prastara indiańska legenda, trzeba się przespać z najładniejszą dziewczyną w wiosce.
Dostałem dzisiaj kilka listów w związku ze zmianami w rządzie. Jedni mi gratulują, inni martwią się, że nie będę teraz miał o czym pisać. A niektórzy się dziwią, że nie świętuję, że nie okazuję radości, nie trąbię i nie biję w bębny.
Wydaje mi się, że tylko nieuważni czytelnicy mogli odnieść wrażenie, że pan Roman Giertych nadawał sens mojemu życiu i mojej pisaninie. Ale powiedzmy, że z przyczyn zupełnie niezależnych od wydarzeń w Warszawie straciłem dzisiaj głos. A teraz proszę wybaczyć, ale idę się przespać z najpiękniejszą dziewczyną we wsi, tyle że sąsiedniej. Zatroskanych Tomaszów niedowiarków zapewniam, że nadal pojawiać się tutaj będą nowe wpisy. Mam również nadzieję, że będę miał w nich równie dużo do powiedzenia, co Chris w codziennej porannej audycji radiowej w Cicely.

Filmowa podróż w czasie

San Francisco, jak mało które miejsce na świecie, nadaje się na plan filmowy i niejeden reżyser skrupulatnie to wykorzystał. Taki na przykład Interview With The Vampire nie mógł się chyba genialniej zaczynać. W jakiż inny sposób można było tak fantastycznie zbudować napięcie i wprowadzić w odpowiednią atmosferę, niż spływając kamerą transcendentnie (nawet jeśli był to chwyt infantylny, mało oryginalny czy prostacki) nad portem i piramidą Trans-American do mrocznego pokoju z widokiem na Divisadero Street? Albo czy można sobie wyobrazić chociaż jeden odcinek Full House bez rzutu okiem na te strome uliczki zabudowane białymi, wysokimi domami? Gdzie indziej można było kazać zamieszkać rodzinie Mrs Doubtfire? Nie ulega też wątpliwości, że San Francisco świetnie się sprawdza jako miejsce akcji filmów katastroficznych.
Ten blog zaczął się od wpisu o filmie The Birds i dzisiaj ponownie oddam hołd dziełu mistrza Hitchcocka. O żadnym bowiem filmie nie umiałbym chyba powiedzieć tego, co mogę z czystym sumieniem powiedzieć o Vertigo z 1958 roku. Główną rolę w tym filmie zagrało, moim zdaniem, właśnie San Francisco. Nie James Stewart, nie Kim Novak, ale właśnie San Francisco.
Oglądając ten film, mieszkaniec San Francisco musi się chyba czuć, jakby odbywał magiczną, sentymentalną podróż w czasie. Podążając za akcją widz nie tylko przejedzie się tramwajem, ale zwiedzi założoną w 1776 roku Mission Dolores, gdzie Madeleine idzie na grób Carlotty Valdes, uda się do Palace of the Legion of Honor w Parku Lincolna, przespaceruje się u stóp mostu Golden Gate, gdzie przy Fort Point Madeleine skacze do wody. Niczym romantyczna para zakochanych, widzowie przed ekranami przechadzają się po Pałacu Sztuk Pięknych, pozostałości po ekspozycji z 1915 roku. A mieszkanie Scottiego jest przy Lombard Street, mojej ulubionej ulicy w San Francisco, którą pokochałem przy okazji trzeciej edycji The Real World w MTV.
Elegancka restauracja Erniego, w której poznają się Scottie i Madeleine, znajduje się w zabytkowej okolicy Jackson Square, pełnej budynków ocalałych z pożaru w 1906 roku. Na kadrach filmu w całej okazałości można obejrzeć wspaniałe budowle, które już nie istnieją: Hotel McKittrick czy luterański kościół świętego Pawła. Ale uważny widz poznaje także San Francisco w detalach: może się przyjrzeć nawierzchni ulic, krawężnikom, drewnianym słupom i kablom telefonicznym, płytom chodnikowym. Vertigo to wierny i szczegółowy obraz miasta. Film jest o dekadę starszy niż wspomniana już wyżej portowa piramida, na darmo więc jej wypatrywać, choć kilkakrotnie Hitchcock raczy nas panoramami całego miasta.
Nigdy nie byłem w San Francisco, a jednak odbyłem dzisiaj dzięki Hitchcockowi sentymentalną podróż jego ulicami. Bywa, że czuję się podobnie spacerując po Nowej Hucie i porównując jej współczesne centrum z obrazem sprzed dziesięciu lat, który mam w pamięci, a także ze zdjęciami z kronik filmowych PRL-u. Jadąc wiaduktem nad Rondem Polsadu z rozrzewnieniem wspominam tę uliczkę, którą maszerowałem nocą jako licealista, a która rozrosła się w dzisiejszą ulicę Lublańską. W Częstochowie, patrząc na karzełka Piłsudskiego przed ratuszem, próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądał górujący nad placem Wania, piękny – nawet jeśli wrogi ideologicznie – i tak bezpowrotnie stracony, choć pierwotnie obiecywano, że stanie na cmentarzu żołnierzy radzieckich na Kulach. Może ktoś ma przyzwoitej jakości zdjęcia Wani i zechciałby mi je przysłać na adres ? A pamięta ktoś katedrę Świętej Rodziny z niedokończonymi przez blisko stulecie wieżami?
San Francisco nie dostanie nigdy Oscara za znakomitą rolę w Vertigo. Ale współcześni mieszkańcy z łatwością mogą się przekonać, jak ich miasto zmieniło się przez ostatnie pięćdziesiąt lat, czego im bardzo zazdroszczę. Zaprzyjaźniony ksiądz Jacek podpowiedział mi dzisiaj, że malownicze okolice, z których pochodzi wielu moich uczniów, są miejscem akcji opowiadań Adolfa Dygasińskiego. Piekary, Kuchary, Brzesko, Kowala, Gruszów i inne pobliskie miejscowości zastygły na kartach książek tego dziewiętnastowiecznego pisarza i udało mi się już znaleźć antykwariat w Tarnowskich Górach, który dysponuje egzemplarzem właściwego tytułu. Wybieram się tam w poniedziałek i za 9 złotych stanę się właścicielem historycznego obrazu wsi, które znam jako współczesne. Może to nie to samo, co film, ale cóż. Nie żyjemy w Kalifornii.

Obywatel dla Królowej

Królowa brytyjska ma wobec mnie dług. Dałem jej obywatela, którego każde państwo, każde społeczeństwo może pozazdrościć. Mój tegoroczny maturzysta Marcin został obywatelem Essexu.
Mam mieszane uczucia – powinienem z siebie być dumny czy, podobnie jak w przypadku Leszka, czuć porażkę? Marcin ma wprawdzie jeszcze polski paszport, ale nie ma i nie zamierza mieć w Polsce rachunku bankowego, NIP-u, ubezpieczenia zdrowotnego czy innych, zupełnie już dla niego abstrakcyjnych wynalazków.
Marcin dostał trzy miesiące po maturze pracę lepiej płatną, niż ja po ukończeniu dwóch fakultetów i studiów podyplomowych. Ale, co najważniejsze, Marcin mieszka w kraju wolnym, wielokulturowym, gdzie poszanowanie odmienności i indywidualizmu stanowią normę, którą kwestionować mogą pewne marginalne środowiska, ale nie osoby rozdające w tym kraju karty. Mieszka w kraju, w którym szef nigdy nie upomni go za to, że nie pojechał na pielgrzymkę podziękować takiemu czy innemu bogu za mniej lub bardziej udany rok. Mieszka w kraju, w którym nikt go nie będzie zmuszał do bicia pokłonów przed jakąś miernotą tylko dlatego, że jest politykiem partii rządzącej. W kraju, w którym nikt nie będzie od niego oczekiwał postępowania niezgodnego z jego przekonaniami. W którym nikt nie ośmieli się wkładać mu w usta słów, jakie chciałby usłyszeć.
Podobno w październiku mają być wybory, w co jakoś nieszczególnie chce mi się wierzyć. Jeśli się odbędą, to dobrze. Może uda się nam wyrzucić na śmietnik historii polityczne pośmiewisko Europy, po którym sprzątać trzeba będzie przez wiele, wiele lat. Jeśli nie, zawsze pozostaje nam, polskim nauczycielom, jakiś szlachetny cel. Trzeba przygotowywać dobrych obywateli dla brytyjskiej królowej – obywateli szanujących odmienność i różnorodność, otwartych, chłonących wiedzę. Takich, jak Marcin.


Zła krew

Spróbowałem sobie wyobrazić siedemset litrów krwi, ale gdy zacząłem szacować rozmiary kontenera, w którym by się taka ilość krwi zmieściła, odechciało mi się używać wyobraźni.
Hanna Wujkowska, doradca ministra edukacji do spraw jednego z kanałów ideologizowania szkoły, napisała ostatnio w dzienniku, którego nazwy celowo nie wymienię, że obawia się o bezpieczeństwo polskich chorych. Źródłem jej troski jest właśnie siedemset litrów krwi oddane przez uczestników Przystanku Woodstock, ponieważ – jak uważa pani Wujkowska – polskie banki krwi powinny czerpać jedynie z krwi „środowisk, które nigdy nie zawiodły i które w sposób trzeźwy podejmują decyzję o oddaniu krwi”. Pani doktor zakłada, że na Przystanku „profanuje się wartość krwi”, a atmosfera jest przesączona „promilami, łoskotem satanistycznej muzyki i przekleństw”. Obawia się, że uczestnicy tej imprezy mogą doprowadzić do zakażenia polskich chorych wirusami zapalenia wątroby i HIV, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo wystąpienia zjawiska „okienka serologicznego”, a akcja krwiodawstwa w takim miejscu jest „dwuznaczna”.
Pani Wujkowska przypomina mi trochę mojego wujka Władka, brata mojego ojca. Gdy byłem dzieckiem, razem z moim kuzynem Darkiem przyglądaliśmy się, jak wujek Władek w wielkim pośpiechu grodzi swój plac na zboczu Jasnej Góry, by zdążyć przed przybyciem sierpniowych pielgrzymek. Miał dość tego, że obozujący na tak zwanych okopach hippisi dewastują mu ogród, kradną warzywa, owoce i drób, zostawiają po sobie góry śmieci, strzykawek i prezerwatyw. Nocami palili mu na placu ogniska, tańczyli, śpiewali.
Byliśmy z Darkiem dziećmi i nasza pomoc nie ułatwiała chyba wujkowi pracy, w każdym razie ostatnie słupki pod ogrodzenie pomagali wujkowi wkopać i wmurować pierwsi przybyli na Jasną Górę pielgrzymi – ci sami, od których właśnie się odgradzał. Razem z nimi naciągał też na tych słupkach siatkę, a potem zaprosił ich na obiad.
Życzyłbym pani Wujkowskiej, żeby nigdy ona sama ani nikt z jej bliskich nie musieli korzystać z krwi zebranej na młodzieżowym festiwalu w Kostrzynie nad Odrą. Jej obawy warto jednak uspokoić przypominając, że akcję organizował Polski Czerwony Krzyż, wykorzystano profesjonalne krwiobusy i namioty, w których dochowano wszystkich normalnych procedur. Sanepid, który kilkakrotnie kontrolował przebieg akcji, nie miał żadnych zastrzeżeń.
Hanna Wujkowska ma za złe przystankowiczom, że kreują się na patriotów i udają szlachetność, honor i wspaniałomyślność. Krwi zebranej od nich z niezrozumiałych dla mnie przyczyn przeciwstawia Wujkowska krew młodych Polaków przelaną w Powstaniu Warszawskim.
Ciekawe, czy Hanna Wujkowska wie, że jej zdaniem wulgarne i bezmyślne hasło Jurka Owsiaka to tylko echo słów świętego Augustyna, o czym przypomniał po raz kolejny arcybiskup metropolita lubelski, Józef Życiński. To święty Augustyn jako pierwszy miał powiadać „Kochaj i rób co chcesz”.
Gratuluję też pani Wujkowskiej pewności siebie w interpretowaniu Starego Testamentu. W życiu by mi nie przyszło do głowy, że Izajasz miał na myśli Przystanek Woodstock pisząc: „To lud, co Mnie pobudzał do gniewu bez ustanku, a bezczelnie (Iz 65, 3)„. Skąd pani Wujkowska wie, że nie chodziło o felietonistów piszących do tej samej gazety, co ona? Albo może chodziło o buntowników z zamierzchłych czasów, o lud, który składał ofiary w gajach, palił kadzidło na cegłach i jadał wieprzowe mięso (Iz 65, 1-4)?
W tym domku mieszkał przed laty Wujek Władek.

Głos przeciw, czyli za

W wakacje więcej czytam i oglądam filmy. Zafundowałem sobie między innymi cały maraton filmów z Marylin Monroe. Wczoraj obejrzałem banalną, infantylną może nawet, ale jakże pouczającą Home Town Story Arthura Piersona z 1951 roku. Marylin, jako Miss Iris Martin, sekretarka pracująca w redakcji lokalnego dziennika, pojawia się kilkakrotnie w krótkich ujęciach i bluzkach wydatnie podkreślających linię biustu. Nie jest jeszcze gwiazdą pierwszego formatu.
Główny bohater filmu, Blake Washburn (Jeffrey Lynn), wraca do miasta po przegranych wyborach. Mieszkańcy stanu nie dokonali jego reelekcji, w drodze z lotniska przekonuje się, że nawet znajomi i przyjaciele głosowali przeciwko niemu. Po przejęciu od wujka lokalnej gazety Blake podejmuje na jej łamach walkę z wielkim przemysłem, który obciąża winą za swoją klęskę wyborczą. Jak jednak oświadczają mu narzeczona i przyjaciel, walka ta nie jest tak naprawdę walką o interesy lokalnej społeczności czytelników Heralda, nie jest walką o rzeczywiste ideały, ale jest realizacją prywatnego celu, jakim jest ponowna elekcja na zajmowane wcześniej stanowisko. Dopiero w obliczu tragedii, kiedy dochodzi do zagrożenia życia siostrzyczki Blake’a, dokonuje on rewizji swoich poglądów i wartości.
Film jest tak stary, że nie chcą już za niego żadnych pieniędzy i jest w całości za darmo dostępny w internecie. Niewiarygodne, ale znam osobę, która z tego filmu mogłaby wyciągnąć jakieś wnioski dla siebie. Człowieka w gruncie rzeczy poczciwego i sympatycznego, ale nie rozumiejącego chyba zupełnie prawideł demokracji i odbierającego zbyt osobiście jej wyroki. Człowiek ten dochodził po charakterze pisma i kolorze używanego tuszu czy atramentu, kto w tajnym głosowaniu ośmielił się oddać głos przeciwko niemu. Człowiek ten powiedział kiedyś publicznie, że po oczach rozpozna, kto wstrzymał się od udzielenia mu poparcia. Zapowiedział też zemstę. Smutne w sumie, że ludzie, którzy oddali swój głos, boją się potem przyznać do tego, jak głosowali. Oglądając Home Town Story można się przekonać, jak wiele jeszcze się musimy nauczyć, by dorównać demokracji amerykańskiej sprzed pięćdziesięciu lat. Tam taksówkarz wiozący Blake’a nie widzi niczego niestosownego w okazywaniu mu sympatii, a jednocześnie głosowaniu przeciwko niemu w wyborach. Przyznaje się do tego bez cienia zażenowania, a Blake kwituje to uśmiechem i nie wdaje się w dyskusję.

Podglądanie nieudane

Jako chłopiec sporą część wakacji spędzałem na rowerze. Moja pierwsza przygoda z seksem miała miejsce podczas jednej z takich właśnie przejażdżek, w malowniczym lasku brzozowym nad Adriatykiem, małą glinianką na częstochowskim Lisińcu. Ostatnio chodzę tam prawie codziennie na spacery z psem i przypomniała mi się ta przygoda sprzed lat, a zarazem uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem wówczas naiwny i jak bardzo dorośli wydawali mi się wtedy ludzie w wieku, w którym teraz wydają mi się niedojrzali.
Nie jestem pewien, ale musiałem mieć wtedy 11-12 lat. Jeżdżąc alejkami po dzikiej części parku zobaczyłem między drzewami tak zwanego „dużego fiata” i rozłożony w jego cieniu koc, a na kocu brykającą wesoło na golasa parę nastolatków. W moim mniemaniu byli bardzo dorośli, ponieważ dziewczyna miała biust, a chłopak miał zarośnięte nogi. Czy rzeczywiście było im wesoło, nie mam właściwie pewności, bo zamiast przyjrzeć się dokładnie, zrobiłem to, co wydawało mi się absolutnie konieczne, a mianowicie wskoczyłem na rower i czym prędzej popedałowałem półtora kilometra stromą ulicą Kordeckiego pod Jasną Górę, gdzie mieszkali wszyscy moi koledzy z klasy. Kilku z nich udało mi się znaleźć i całym peletonem uderzyliśmy nad Adriatyk, by przyjrzeć się aktowi prokreacji.
Musiałem być niezbyt mądry sądząc, że cokolwiek uda nam się podpatrzyć po tej trwającej przynajmniej godzinę akcji zbierania ekipy. Pamiętam, że byłem bardzo rozczarowany, gdy na miejscu nie zastaliśmy już ani samochodu, ani koca, ani pary kochanków. Z perspektywy minionych lat pocieszam się, że moi koledzy musieli mieć niewiele większe pojęcie o seksie, ponieważ uznali jednogłośnie, że ich okłamałem, a ślady kół i wygnieciona trawa o niczym nie świadczą. Część z nich obraziła się na mnie i zobaczyliśmy się dopiero we wrześniu w szkole. Ale dwóch przez kilka dni przyjeżdżało ze mną do parku, wdrapywaliśmy się na drzewa i czekaliśmy na przyjazd żółtego dużego fiata. Mieliśmy przez parę dni niezłą zabawę i seks w tym wszystkim chyba najmniej nas interesował.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Zielone płuca Polski

W zielonych płucach Polski byłem jeden jedyny raz, ale było to przeżycie mistyczne. Nie mając w ogóle świadomości, że znajdujemy się w puszczy tak pięknie nazywanej, przez kilka godzin po przybyciu tam zastanawialiśmy się z przyjaciółką Ormianką, co jest nie tak. Widzieliśmy dalej, słyszeliśmy lepiej, czuliśmy dogłębniej. Dopiero przy wieczornym ognisku ktoś nam wyjaśnił, że to efekt czystego powietrza.
Z olbrzymim zdziwieniem obserwuję od paru miesięcy spory mieszkańców Podlasia z ekologami i dyskusję o tym, czy przeciąć na pół Dolinę Rospudy, czy zabijać dalej mieszkańców Augustowa. W ogóle nie rozumiem tego nielogicznego dyskursu.
Wynikałoby bowiem z niego, że kto jest za zachowaniem unikatowej w skali światowej torfowej doliny, ten jest mordercą pragnącym śmierci tysięcy dzieci maszerujących w mundurkach do szkoły i staruszek idących do kościoła. Nie rozumiem, dlaczego argument śmierci pada bez żadnych pośrednich argumentów, jakimi w moim ułomnym rozumowaniu są ekrany przy jezdniach, kładki nad ulicami, światła, a wreszcie … alternatywna obwodnica Augustowa?
Ostatnio wskutek agresywnej kampanii reklamowej zajrzałem na strony Ministerstwa Transportu i Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. I odkryłem, że to nie tylko szkołę dotknęło to upolitycznienie i ideologizacja, które powoli zniechęcają mnie do własnego zawodu. Oto i tam czytam o spisku kilkudziesięciu osób wspieranych przez Gazetę Wyborczą przeciwko narodowi polskiemu.
Cóż, jakoś tak przekonałem się ostatnio, że nie warto czytać autorów, których pierwszym i głównym argumentem jest walka z tym dziennikiem. Mimo to doczytałem do końca propagandowe materiały Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, dostępne na stronie o nazwie równie żartobliwej, jak nazwa partii Prawo i Sprawiedliwość, mianowicie Rospuda Tak, a następnie z czystym sumieniem wystąpiłem o drugi paszport, paszport obywatela Doliny Rospudy. Co ciekawe, paszport taki przede mną załatwiło już sobie czterdziestu ośmiu mieszkańców Augustowa.
Jeśli się jeszcze zastanawiasz nad tym, czy warto kruszyć kopie o Rospudę, polecam piękny wygaszacz ekranu na komputer.

Trup zakopany

Końcówka ulicy Sopockiej pozbawiona jest asfaltu i ginie w bliżej nieokreślonym miejscu, w którym zaczyna się park na Lisińcu. Od co najmniej roku spod ziemi wystaje tam but, którego pozycja niezdrowo rozbudza wyobraźnię, jednak chodząc tam na spacery nigdy nie zdobyłem się na sprawdzenie, czy coś poza tym butem kryje się pod powierzchnią.
Trochę inaczej, moim zdaniem, postąpił autor opracowania na temat historii wyborów papieży, wydanego przez pewne fundamentalistyczne wydawnictwo katolickie, którego sporo książeczek można znaleźć w domu moich rodziców. Nie jestem pewien, czy autorowi udało się dochować wierności postanowieniu, by przedstawić papiestwo w podniosłym duchu Ewangelii Mateusza, rozdział 16: „Tu es Petrus et super hanc petram aedificabo ecclesiam meam et tibi dabo claves regni coelorum”, ponieważ z odwagą godną prawdziwego historyka poświęcił kilkanaście stron opracowania burzliwej historii wyborów papieży sprzed synodu laterańskiego w 1059 roku, kiedy to przyznano prawo wyboru biskupa Rzymu wyłącznie kardynałom.
Według autora, wcześniej ugrupowania polityczne wybierały papieży „na siłę”, a z okazji wyborów niejednokrotnie wybuchały ostre, krwawe walki i rozruchy uliczne. Zdarzało się wybrać dwóch papieży jednocześnie, fałszowano dokumenty, papieże wyznaczali swoich następców albo bezcześcili zwłoki swoich poprzedników. Insygnia papieskie rabowano, papieży mordowano, a ich pontyfikaty zastanawiająco często trwały krócej niż miesiąc, co autor dość skrupulatnie odnotowuje. Taki na przykład Leon V został uwięziony i zabity po zaledwie miesięcznym pontyfikacie przez pretendenta do swojego stanowiska, Krzysztofa, a ten z kolei został uduszony na rozkaz następnego papieża, Sergiusza III, który zakusy na Stolicę Piotrową miał jeszcze przez Leonem V. Papieża Benedykta IX mieszkańcy Rzymu przepędzili z miasta, ponieważ raziła ich jego rozwiązłość.
Właściwie trudno się nie zgodzić z poglądem, iż przyjęcia chrześcijaństwa przez Mieszka I nie sposób porównywać z wstąpieniem Polski do struktur europejskich: standardy moralne rzeczywiście do siebie nie przystają, nawet jeśli w obu przypadkach mieliśmy do czynienia z pewnego rodzaju politycznym i gospodarczym konformizmem. Papiestwo po zmarłym w 954 roku Alberyku objął jego dziewiętnastoletni syn, Jan XII, ale straciwszy łaski cesarza Ottona musiał w 963 roku ustąpić miejsca Leonowi VIII, któremu naprędce udzielono święceń kapłańskich, ponieważ od czasu synodu laterańskiego w 769 roku nie można już było wynosić na tron papieski osób świeckich. W czasie zawirowań politycznych na dwa lata przed chrztem Polski Leon uciekł z Rzymu, papiestwo ponownie objął Jan XII, a po jego śmierci wybrano Benedykta V. Benedykt jednak nie porządził długo, bo cesarz przywrócił na tron Leona, a gdy ten zmarł, ponownie zakwestionował wybór Benedykta V i polecił wybrać na papieża swojego poplecznika.
Zabawna jest historia wyboru papieża Grzegorza X w 1271 roku. Konklawe trwało trzy lata, aż okoliczna ludność, na której spoczywał ciężar żywienia i utrzymywania kardynałów i ich dworu, straciła cierpliwość i natchniona przez Ducha Świętego zamknęła elektorów w pałacu, zamurowała drzwi i okna, a następnie zerwała dach nad salą. Do wyboru Grzegorza X ostatecznie doszło, gdy kardynałowie przestali otrzymywać wszelką inną żywność poza chlebem, wodą i owczym serem.
Trochę dziwne, że w jednym miejscu opracowania Dzieje Apostolskie stanowią dla autora wystarczający dowód historyczny, a w innym dwie kroniki średniowieczne z XIII wieku są tylko zbiorem legend nie mających oparcia w faktach. Poza tym jednak chylę czoła przed autorem, ponieważ nie spodziewałem się tak ciekawej lektury wakacyjnej po książce tego wydawnictwa. Obawiam się tylko, że pisząc w ten sposób autor raczej nie zachęca czytelników do intensywnej modlitwy, mającej wspomóc kardynałów podczas konklawe, tylko tak jakby szarpał za wystającego z ziemi buta na ulicy Sopockiej. Chociaż, czy ja wiem? Może właśnie pokazuje, jak bardzo kardynałom tej modlitwy potrzeba?