Schizo

Nie należę do tych, którzy się obrażają, gdy ktoś nazywa Prawo i Sprawiedliwość partią nacjonalistyczną, a nawet faszystowską. Zawsze jednak próbuję sobie tłumaczyć, że wpadki Jarosława Kaczyńskiego to wynik niezaradności, braku charyzmy, zwykłe gafy. Ale te gafy bywają monstrualne. Na przykład na konwencji partii w Białymstoku 16 września 2007 Jarosław Kaczyński powiedział:

Zwyciężymy, bo to zwycięstwo jest potrzebne Polsce. Jest potrzebne po to, by w tym państwie, w Rzeczypospolitej Polskiej, żył jeden naród polski, a nie różne narody.

I jak tu nie myśleć o ucieczce z Polski, skoro urzędujący premier jawnie nawołuje do nienawiści na tle narodowościowym? Ba, daleko więcej niż tylko do nienawiści, bo jakie niby są implikacje tej wypowiedzi dla innych narodów zamieszkujących Rzeszypospolitą? Zostaną wypędzone czy wymordowane?
22 września w Rzeszowie Jarosław Kaczyński zagroził dla odmiany stanem wyjątkowym, jeśli nieodpowiednie partie wygrają wybory. Tę wypowiedź również można próbować jakoś tłumaczyć, ale urzędujący premier naprawdę nie powinien głosić takich bredni.
Powoli odechciewa mi się w ogóle iść na wybory, przestaję bowiem wierzyć, że mój głos zostanie policzony uczciwie. Partia zdecydowała, że chociaż Polska – jako członek OBWE – ma obowiązek zapraszać obserwatorów tej organizacji na wybory, to tym razem obserwatorów nie wpuści. Decyzja tym bardziej śmieszna, że Warszawa jest siedzibą biura tej organizacji, a obserwatorzy tego samego dnia pojadą się przyglądać wyborom w Szwajcarii i tamtejsze władze postrzegają to raczej jako zaszczyt, niż obelgę. Obserwatorów wpuszcza się także na Białoruś, na której Polska ma ambicję pełnić rolę obrońcy demokracji. A tymczasem w Polsce będziemy mieli pierwsze niedemokratyczne wybory od 1989 roku, a przynajmniej taki sygnał dajemy całemu światu.

Rekolekcje maturzystów

Janina uczy w bardzo dobrym liceum, uparcie jednak odmawia konkurowania z Dariuszem Chętkowskim i pisania bloga, pozostawiając mu całkowity monopol w dzieleniu się wrażeniami z pracy z młodzieżą w renomowanym ogólniaku. Tymczasem i u niej w szkole bywa ciekawie, jak podczas niedawnej rozmowy w pokoju nauczycielskim, sprowokowanej rezygnacją kilku dorosłych uczniów z chodzenia na religię. Jedna z nauczycielek opowiedziała o swoim synu, który chodzi jeszcze do podstawówki, ale już zraził się do katechezy przez to, że trzeba było w niedzielę po mszy świętej ustawiać się w kolejce po podpis księdza potwierdzający obecność w kościele. Biorący udział w rozmowie w pokoju nauczycielskim nowy katecheta poparł ideę sprawdzania obecności w kościele mówiąc, że trzeba tak postępować, ponieważ w człowieku jest więcej zła, niż dobra. Wszyscy obecni zaniemówili.
W innej szkole w ubiegłym roku większość klas maturalnych licznie pojechała na rekolekcje dla maturzystów. W tym roku we wszystkich klasach więcej niż połowa uczniów nie jest zainteresowana, a w jednej z klas jest tylko troje chętnych. Jeden z katechetów interweniował w tej sprawie u dyrektora, prosząc o zdyscyplinowanie uczniów i zmuszenie ich jakoś do wyjazdu. Środki dyscyplinujące nie tylko nie przyniosły pożądanego skutku, pojawił się dodatkowy problem – jeden z wychowawców klas maturalnych z uwagi na inne obowiązki nie może wyjechać na rekolekcje jako opiekun, a nikt jakoś się nie garnie na jego miejsce.
Przysłuchuję się tym sensacjom ze zdziwieniem. Nie rozumiem, jak środki dyscyplinujące miałyby stać się środkiem motywującym człowieka do zajęcia się swoją duchowością. W ubiegłym roku spora część czwartej mechanika nie pojechała na rekolekcje i nie miałem do nich jakoś specjalnie pretensji – przychodzili na lekcje, frekwencja była dobra, odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Pan Bóg pewnie też się nie obraził, że ci niespecjalnie zainteresowani katechezą uczniowie nie pojechali na rekolekcje. Jak już kiedyś pisałem, nie wydaje mi się, by modlitwa na rozkaz była Mu szczególnie przyjemną. Pewnie ucieszyłby się bardziej z odrobiny entuzjazmu niż ze skuteczności środków dyscyplinujących.

Z baru i z autobusu

Lubię kuchnię orientalną, więc zamiast spacerować po Plantach zajrzałem wczoraj do baru wietnamskiego i zjadłem moje dwa ulubione dania. Przy sąsiednim stoliku spotkało się dwóch absolwentów prawa renomowanego, prastarego uniwersytetu w najpopularniejszym turystycznie mieście naszej części Europy. Panowie nie widzieli się od kilku miesięcy i z niekłamaną radością wymieniali wrażenia z pierwszych kroków, jakie obaj stawiają w swojej zawodowej karierze. Opowiadali sobie o swoich kancelariach, wspominali koleżanki ze studiów i mówili o planach na najbliższy weekend. Szczególnie podobał mi się ten fragment ich rozmowy, gdy jeden z nich powiedział, że „za eselduchów nie dało się zrobić żadnego przekrętu, ale teraz wreszcie można”.
Starałem się nie podsłuchiwać, ale młodzi panowie magistrowie bardzo przyciągali moją uwagę dorzucając do każdej podnoszonej przeze mnie do ust łyżki zupy ostro – kwaśnej jakieś pieprzne dodatki. Do najczęstszych należały słowa i wyrażenia: ku***, ja p***dolę, nie p***dol, za**bać i po**bane. Bombardowany tymi mięsnymi delikatesami poczułem ulgę na myśl o moich panach mechanikach i mechanizatorach, uczniach technikum. Wyraźnie również i przed nimi stoi świetlana przyszłość, a fakt, iż pierwszym wyrazem, jaki przyszedł im dziś do głowy, gdy próbowałem ich naprowadzić na przymiotnik handsome, był wyraz ch**, nie przekreśla wcale ich szans na ukończenie znakomitych studiów, robienie lukratywnej kariery, a może i dostanie się do rządu.
Wieczorem wracałem autobusem razem z grupą robotników z Huty Tadeusza Sendzimira. Na przystanku kilku panów wypiło pół litra ze wspólnej literatki, a pan siedzący obok mnie przez większą część drogi sączył piwo z puszki. Za nami dwóch młodych robotników dość żywiołowo wymieniało poglądy na temat polityki, perspektyw zawodowych, planów na bliższą i na dalszą przyszłość. Tym razem świadomie podsłuchiwałem. Zaintrygowali mnie. Używali zdań złożonych i w całej rozmowie nie padło słowo ku*** ani żadne inne z ulubionych słów ich trochę lepiej wykształconych rówieśników.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Dziennikowe przeszkody

Jak wiadomo, jedną z podstaw do wypłacenia nauczycielowi pensji za wykonaną pracę jest wpis w dzienniku lekcyjnym. Tymczasem w szkole takiej, jak nasza, z tysiącem uczniów, w kilku rozrzuconych na sporym terenie budynkach, z podziałem na grupy, na niektórych lekcjach dziennik w tradycyjnej, papierowej wersji, tak naprawdę nie dość, że utrudnia nauczycielowi życie, to w pewnym stopniu uniemożliwia mu pracę.
Większość moich lekcji mam z połową klasy, podczas gdy druga połowa jest na lekcji z innym nauczycielem, czasami w innym budynku. Jeśli w trakcie pięciominutowej przerwy chcę pójść do pokoju nauczycielskiego po dziennik, mogę być absolutnie pewny, że w obie strony utknę w potwornych korkach na klatce schodowej i na następną lekcję bez wątpienia się spóźnię. Co więcej, nie mam żadnej gwarancji, że w pokoju uda mi się zastać dziennik, bo przypuszczalnie nauczyciel nie zdążył go jeszcze odnieść po poprzedniej lekcji. Nigdy też nie wiadomo, czy czasem nie zabrał go już nauczyciel prowadzący równolegle lekcję z drugą grupą.
Po niemiłej przygodzie sprzed paru lat obowiązuje w naszej szkole zakaz podawania sobie dzienników za pośrednictwem uczniów, który – gdyby był powszechnie respektowany – sparaliżowałby całkiem możliwość sporządzania bieżącej dokumentacji. Dzisiaj miałem siedem godzin lekcyjnych, ale tylko w jednej klasie udało mi się mieć dziennik na lekcji i dokonać wszystkich niezbędnych wpisów.
Kiedyś, gdy uparłem się czekać – wbrew wszelkiej logice – na odnalezienie się dziennika przed pójściem na lekcję, spóźniłem się na nią blisko kwadrans. Tymczasem mając tak ambitne klasy, nie mogę sobie pozwolić na zbijanie bąków. Mam uczniów, którzy nie wychodzą na przerwy, bo chcą się uczyć, a miałbym biegać po okolicy w poszukiwaniu dziennika zamiast z nimi pracować?
Od kilku lat z ocenami radzę sobie tak, że prowadzę własne notatki w arkuszu kalkulacyjnym i uzupełniam dziennik od czasu do czasu. Kiedyś przy kontroli dzienników oberwało mi się, że mam zero ocen w klasie, w której miałem tych ocen sto kilkadziesiąt, tyle że nie przepisałem ich do dziennika.
Gorzej niż z ocenami jest jednak z tematami lekcji. Gdy udało mi się dzisiaj załatwić wszystkie sprawy z uczniami i dotrzeć do pokoju nauczycielskiego, uzupełnienie tematów okazało się niemożliwe, bo dzienniki zostały już zamknięte do szafy pancernej w sekretariacie. A przypomnę, że na siedem przeprowadzonych lekcji udało mi się tylko jedną wpisać do dziennika. Pójdę jutro do szkoły pół godziny wcześniej i postaram się to uzupełnić, bo przecież nie chcę mieć żadnych potrąceń z pensji. Ale z utęsknieniem czekam na dzień, kiedy te papierowe anachronizmy przestaną się w szkole liczyć i zastąpi je coś bardziej życiowego.

Duel Masters

Kamil, który chodzi do czwartej klasy szkoły podstawowej, nauczył mnie dzisiaj po południu zagrywać manę, rzucać zaklęcia z ręki tapując manę, liczyć i przekręcać many, przyzywać stwory z ręki do strefy bitwy, atakować nimi tarcze i stwory przeciwnika, blokować ataki, a nawet dał mistrzowski popis ataku ostatecznego. Poznałem wiele bardzo ciekawych postaci różnych narodów na kartach w mojej talii, Kamil miał kilkakrotnie karty, które doprowadziły go do radosnego podskoku. Uzdrowiliśmy też dzisiaj po południu jednego trupa i przy jego pomocy Kamil zaatakował moją tarczę.
Po powrocie do domu obejrzałem wiadomości w przedwyborczej telewizji i rozumiem z nich dużo, dużo mniej, niż z karcianego pojedynku z Kamilem. Umówiliśmy się na rewanż w przyszły czwartek. Tym panom i paniom ze szklanego ekranu polecam udać się jak najszybciej do sklepu i kupić sobie talię kart do Duel Masters. Albo nie, to chyba dla nich za mądre. Zwłaszcza dla tego niewysokiego pana, któremu pomyliły się już całkiem układy, odkąd układ zawrócił mu w głowie.

Rozpychamy łokciami przedmurze chrześcijaństwa

Przy okazji szóstej rocznicy zamachów terrorystycznych na Nowy Jork dowiedzieliśmy się od pewnego katolickiego biskupa polowego, że polscy żołnierze w Iraku i Afganistanie bronią Europy przed przekształceniem w Euroarabię, a Osama bin Laden mści się na świecie chrześcijańskim za największą w historii klęskę islamu pod Wiedniem w 1683 roku. Te odkrywcze tezy postawił ksiądz biskup podczas oficjalnej uroczystości wojskowej na Warszawskiej Cytadeli, w obecności polskich władz państwowych, które nie zająknęły się nawet na ten temat i nie potępiły wypowiedzi biskupa. Pewnie zresztą dalej będą zapraszać na tego rodzaju uroczystości biskupów jedynego słusznego kościoła.
Biskup wezwał polskich żołnierzy do obrony wartości chrześcijańskich i pochwalił ich za to, że na swych mundurach i sztandarach zanieśli biało-czerwone znaki tam, gdzie przebiega granica przedmurza chrześcijaństwa. Gdybym był polskim żołnierzem i poważnie traktował słowa księdza biskupa, musiałbym się zastanowić nad dezercją z takiego wojska. Gdybym był rodzicem mającym jakiś wpływ na to, czy jego dziecko chodzi na religię, musiałbym zrobić wszystko, co w mojej mocy, by ochronić je przed kościołem, którego hierarchowie są apologetami wojen religijnych. Wychodzi na to, że Dawkins ma rację – wszystkie religie sprowadzają się do tego samego w ustach ludzi pozbawionych umiejętności myślenia oraz woli współistnienia i współdziałania z innymi.
Dziś, przy okazji rocznicy bitwy wiedeńskiej, usłyszałem w publicznych mediach już kilka rasistowskich wypowiedzi, które naraziły na szwank moją dumę z bycia Polakiem. Dla mnie jednak wypowiedzi katolickich fanatyków nie są aż takie straszne, bo urodziłem się i wychowałem w rodzinie katolickiej. Podejrzewam natomiast, że niejeden polski muzułmanin, Polak z dziada pradziada, poczuł się obco w swoim kraju, za który jego przodkowie przelewali krew.

Przeproście i S…

Z rozwiązania Sejmu V kadencji ani się jakoś specjalnie nie ucieszyłem, ani mnie ono nie zmartwiło. Czuję pewien niepokój o wynik wyborów, obawiam się, że brudna kampania wyborcza wcale nie doprowadzi do oczyszczenia sceny politycznej z nawiedzonych i opętanych.
Oniemiałem jednak, gdy przeczytałem sobie dokładnie treść uchwały o samorozwiązaniu, za którą zagłosował wczoraj zdyscyplinowany klub Prawa i Sprawiedliwości. Czy ktoś rozumie, dlaczego posłowie tej partii poparli poniższy projekt uchwały, chociaż stoi on w rażącej sprzeczności z wszystkim, co poseł Jacek Kurski w imieniu ich klubu parlamentarnego powiedział wczoraj z mównicy? Warto przeczytać i pamiętać, zwłaszcza jeśli ktoś jest podatny na propagandę sukcesu.

Druk nr 2074
Warszawa, 10 lipca 2007 r.
SEJM
RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ
V kadencja
Pan
Ludwik Dorn
Marszałek Sejmu
Rzeczypospolitej Polskiej

Na podstawie art. 98 ust. 3 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 2 kwietnia 1997 r. oraz art. 33 regulaminu Sejmu niżej podpisani posłowie wnoszą projekt uchwały:
– w sprawie skrócenia kadencji Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej.
Do reprezentowania wnioskodawców w pracach nad projektem uchwały upoważniamy pana posła Jerzego Szmajdzińskiego.
(-) Kazimierz Chrzanowski; (-) Piotr Gadzinowski; (-) Henryk Gołębiewski;
(-) Ewa Janik; (-) Sławomir Jeneralski; (-) Wiesław Jędrusik; (-) Janusz
Krasoń; (-) Krystian Łuczak; (-) Wacław Martyniuk; (-) Henryk Milcarz;
(-) Artur Ostrowski; (-) Sylwester Pawłowski; (-) Jacek Piechota;
(-) Stanisław Rydzoń; (-) Szczepan Skomra; (-) Władysław Stępień;
(-) Włodzimierz Stępień; (-) Marek Strzaliński; (-) Wiesław Andrzej
Szczepański; (-) Jerzy Szmajdziński; (-) Marek Wikiński; (-) Grzegorz Woźny.

Projekt

UCHWAŁA
Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 7 września 2007 r. w sprawie skrócenia kadencji Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej
Art. 1.
Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, na podstawie art. 98 ust. 3 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, postanawia skrócić swoją kadencję.
Art. 2.
Uchwała wchodzi w życie z dniem podjęcia.
UZASADNIENIE
Od dwóch lat, od chwili objęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość, Polską wstrząsają narastające kryzysy polityczne, mające swe źródła w jakości koalicji rządzącej i sposobie sprawowania przez nią rządów. Nie ma miesiąca, żeby opinia publiczna – nie tylko krajowa, ale i europejska oraz światowa – nie dowiadywała się o niekompetencji, skandalach i korupcji, których źródła tkwią w układzie rządzącym.
Wczoraj, tj. 9 lipca 2007 r. ‐ w związku z podejrzeniem o korupcję, zdymisjonowano wicepremiera i ministra rolnictwa. Musiano też zdymisjonować ministra sportu, w związku z korupcją jego podwładnych. Przedwczoraj staliśmy się wszyscy świadkami skandalu, jaki wywołał toruński zakonnik ‐ o. Tadeusz Rydzyk, obrażając Głowę Państwa. Jego media są swoistym konfesjonałem dla polskiego premiera i ministrów, a on sam ‐ rodzajem guru dla partii rządzących. Nie spotkało się to z żadną reakcją pierwszych osób w państwie.
Nie tak dawno sejmowa komisja stała się miejscem kolejnej kompromitacji ministra spraw zagranicznych, który ‐ co się nie zdarzyło nigdy dotąd ‐ odmówił posłom informacji o rezultatach szczytu Unii Europejskiej. Samo spotkanie premierów państw UE w Brukseli dostarczyło ‐ i polskiej, i międzynarodowej ‐ opinii publicznej, dowodów na niekompetencję polskich władz i fałszywe pojmowanie interesu państwowego. Autorytet Polski wystawiono na szwank i kompromitację.
To nie jedyny przykład działań w polityce zagranicznej, które przynoszą Polsce szkodę i ujmę. Bez mała rok temu Sejm stał się miejscem bezprzykładnej korupcji politycznej, ujawnionej przez media, która nie spotkała się z żadnymi konsekwencjami politycznymi czy karnymi.
To tylko kilka z licznych przykładów moralnej i politycznej degrengolady rządzących. Państwo w niepokojący sposób traci zdolność rozwiązywania problemów społecznych.
Od wielu tygodni trwa ciężki kryzys w służbie zdrowia, którego skutkiem są protesty lekarzy i pielęgniarek. Psuciu ulega system edukacji. Państwo stało się represyjne i wrogie swoim obywatelom. Coraz gorszej jakości prawo, stanowione jest na użytek celów partyjnych, często ideologicznych, a instytucje prawne podporządkowywane są rządzącej partii. W ten sposób złamano jedną z zasadniczych podstaw demokracji – trójpodział władzy. Państwo zostało politycznie zawłaszczone i przestało mieć charakter obywatelski.
Skutki polityki obecnej koalicji demolują świadomość społeczną, są niszczące dla materii społecznej i dla państwa; cofają nas cywilizacyjnie.
Sytuacja, w jakiej znalazła się Polska ‐ w wyniku polityki obecnej koalicji, zagraża naszej zdolności do realizacji międzynarodowych umów i zobowiązań, jakie wzięliśmy na siebie. Jest wśród nich Euro 2012.
Wnioskodawcy są przekonani, że zahamowanie narastającego kryzysu może nastąpić wyłącznie w wyniku skrócenia kadencji Sejmu i rozpisania nowych wyborów parlamentarnych.

Nauka jazdy

Bardzo się martwię o młodego kursanta, któremu w sobotnie popołudnie dwukrotnie zgasł silnik, gdy pojazdem nauki jazdy próbował opuścić skrzyżowanie ulic Dekabrystów i Kiedrzyńskiej w Częstochowie. W zamieszaniu spowodowanym zatamowaniem ruchu na dojeździe do skrzyżowania doszło do stłuczki, w której uczestniczył jadący za kursantem Opel i dojeżdżający do sąsiedniego pasa Volkswagen, kierowany przeze mnie. Myślę, że temu kursantowi mogła pozostać jakaś okropna świadomość, że przez jego problemy z puszczaniem sprzęgła i wciskaniem gazu doszło do kolizji i szkód komunikacyjnych.
Mam straszne wyrzuty sumienia, że ktoś może się teraz przeze mnie denerwować i przypomni sobie o całym zajściu podczas egzaminu na prawo jazdy. A to w oczywisty sposób może wpłynąć na wynik tego egzaminu. Nie mam pojęcia, kim była osoba prowadząca pojazd nauki jazdy na sąsiednim pasie tego feralnego dla mnie dnia, ale chciałbym ją zapewnić, że ta drobna kolizja przysporzyła mi wprawdzie trochę kłopotów i będzie mnie kosztowała nieco wolnego czasu, ale w sposób zupełnie niespodziewany poprawiła ona jakość mojego życia. Z braku czasu przestałem zupełnie nadążać za tym, który polityk ile razy zdradził żonę, który ma jeszcze jakieś czyste taśmy, na które nikogo nie nagrał, a który zarchiwizował swoje nagrania na nośnikach cyfrowych. Ba, całkiem mnie to przestało interesować.
Mam lekko wgniecione prawe drzwi, muszę zmarnować trochę czasu na wizyty w towarzystwie ubezpieczeniowym, banku i u blacharza. I jestem przez to bardzo szczęśliwy. Powodzenia na egzaminie!

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Ofiary katami

Pod koniec wakacji wybrałem się z mamą, bratową i kuzynką do Oświęcimia. Bratowa nigdy nie była i od lat przy różnych okazjach wspominała, że musimy pojechać. Mama była wiele lat temu i nie wszystko pamiętała, nad latrynami w baraku w Brzezince nie wytrzymała i puściły jej nerwy.

Dla mnie wizyta w Oświęcimiu też miała tym razem trochę inny wymiar, niż każda poprzednia. Znużony i zdegustowany często obecnie słyszanymi antyniemieckimi stereotypami o tym, kto był ofiarą wojny, a kto był za nią odpowiedzialny, z niekłamaną satysfakcją obserwowałem kilkaset osób zwiedzających obóz razem z nami. Przemieszczając się z grupy do grupy wzruszyłem się na myśl o tym, że do Oświęcimia w czasach współczesnych przyjeżdżają tłumy ludzi, tak samo jak przyjeżdżały pociągami na rampę śmierci w latach czterdziestych ubiegłego stulecia. Są w rozmaitym wieku, różnych narodowości. Tego dnia słyszałem w Oświęcimiu ludzi mówiących po polsku, niemiecku, rosyjsku, japońsku, hiszpańsku, francusku, w jidisz.

W obozie głównym jest plansza z mapą pokazującą miejsca w całej Europie, z których zwożono do Oświęcimia więźniów. Jeden rzut oka na tę mapę obala mit, jakoby linia podziału między ofiarami a oprawcami dała się wyznaczyć jako linia oddzielająca od siebie jakieś narody. Widać, że ofiarami II wojny światowej byli tak naprawdę wszyscy.

Gdzie indziej jest olbrzymia ekspozycja walizek zostawionych przez więźniów przybyłych do Oświęcimia i skierowanych wprost do komór gazowych. Walizki te były w pośpiechu podpisywane nazwiskami, numerem transportu i miejscem zamieszkania. Niełatwo wśród tych walizek wypatrzyć polskie nazwiska.

Na ścianie jednego z baraków znajduje się tablica, która młodych austriackich komunistów zgładzonych w Oświęcimiu nazywa bohaterami i patriotami. Ważna lekcja dla obsesyjnie zawłaszczających sobie monopol na patriotyzm polityków współczesnych. Gdy słyszę niektórych z nich, mam wrażenie, że słucham bezprzedmiotowych kłótni o wyższość takiego czy innego koloru oczu albo włosów.

Warto jeździć do Oświęcimia i uświadamiać sobie, że to człowiek człowiekowi zgotował ten los. I nieważne zupełnie, jakiej byli narodowości, bo ludzi szalonych nie brakuje i dziś. W każdym narodzie, także naszym. I to właśnie szalonych Polaków boję się najbardziej.


Jestem częścią układu

Nie ma sensu dłużej ukrywać, jestem częścią układu. Prędzej czy później, naukowcy posługujący się metodą ujawnioną wczoraj przez premiera dotrą po nitce do kłębka i stanie się to pewnie niebawem. Sypiam w koszuli i pod krawatem, żeby wyglądać w miarę przyzwoicie, gdy z kamerami wpadną rano mnie zatrzymać. Mam spakowaną szczoteczkę i pastę do zębów przy drzwiach, o jedenastej wieczorem golę się gładko i zamiatam klatkę schodową.
W wywiadzie dla Gazety Pomorskiej premier powiedział, że „dziś o układzie można więcej powiedzieć niż kiedyś, nawet są prowadzone badania o charakterze naukowym, przy użyciu modelu komputerowego układu, by ukazać te wszystkie związki między różnego rodzaju ośrodkami sił społecznych w Polsce”.
Do moich czytelników w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii i Irlandii. Kochani, nie wracajcie do Polski. Z daleka chyba jeszcze jest możliwe czuć się Polakiem i kochać Polskę. Tu, na miejscu, można się już tylko wstydzić.

The best defense against usurpatory government is an assertive citizenry.

William F. Buckley
Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,