Trafny wybór

Pozory mylą. Kto by na przykład powiedział, że powyższe zdjęcie przedstawia nie smutną socrealistyczną architekturę Nowej Huty, ale lokal gastronomiczny, w którym można zjeść najlepsze żarcie na świecie. Wiele lat temu mój przyjaciel Piotr pokazał mi bar orientalny Hong Ho na skwerze Osiedla Szklane Domy i od tamtej pory nie mogę się oprzeć pokusie, by czasem tam zajrzeć na zupę pekińską i kurczaka po wietnamsku.
Tak jak kocham Nową Hutę i uważam, że – co by nie mówić – jest to miasto przemyślane, z rozmachem zaplanowane, pełne zieleni, spokoju, funkcjonalne pod każdym względem, tak w tym maleńkim pawilonie czuję się tak, jak na pewno bym się nie poczuł w najbardziej ekskluzywnej restauracji na Grodzkiej, Krakowskim Przedmieściu czy Polach Elizejskich.
I choćby mi ktoś powiedział, że w karcie dań są błędy ortograficzne albo że szyba od frontu jest potłuczona, i tak pewnie zajrzę na Szklane Domy w przyszłym tygodniu. Nic mnie nie zrazi. Ani insynuacje, że skośnooki kucharz rzekomo palił papierosa nad patelnią, ani że do pani Anity przyszła koleżanka, która głośno przeklinała, ani nic. Czasami mnie lekko przeraża myśl, ile lat może mieć ta urocza Azjatka, która obecnie wygląda na lat osiemnaście, a obsługiwała mnie już ładnych parę lat temu, ale widocznie taka jej uroda, że nie zestarzeje się nigdy.
Kuchnia z Osiedla Szklane Domy rozpieściła moje podniebienie tak bardzo, że kiedyś w bardzo drogiej chińskiej restauracji w innym mieście poprosiłem kelnera o zabranie ze stołu całego obiadu, jaki mi przyniósł. Wywołałem tym konsternację i do mojego stolika przyszedł nawet szef kuchni, zdziwiony moją reklamacją. Cóż, restauracja owa dzisiaj już nie istnieje, tymczasem bar Hong Ho w Nowej Hucie ma się dobrze, chociaż najdroższe dania w karcie kosztują kilkanaście złotych. Obecnie remontowany jest chodnik i pobocze przy samym barze, więc jeśli ktoś nie ma ochoty obserwować pracującej koparki przez okno, może lepiej zamówić coś telefonicznie – dostawa przy zamówieniach powyżej dwudziestu złotych na terenie całej Nowej Huty gratis – telefon 0607297517.
Piotr – mój przyjaciel, który wtajemniczył mnie w istnienie tego cudownego lokalu – żeni się w przyszłym roku w czerwcu. Jestem pewien, że dokonuje tym samym równie trafnego wyboru, jakiego dokonał przed laty w kwestiach kulinarnych.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Uczę dresików

Bywa, że dostaję anonimowe maile od ludzi, których bardzo denerwuje, że zamiast jak każdy przyzwoity człowiek narzekać na tych „dresiarzy”, „blokersów” i „skejcików”, co to ich uczę, ja nadymam się jak bufon i wyobrażam sobie, że ucząc takich debili, to już nie wiadomo, jaki mądry jestem.
Autorzy tych anonimowych maili, obrzucając mnie wyzwiskami i pogróżkami, w swoim mniemaniu ubliżają głównie mojej osobie, ale ja jakoś nieszczególnie czuję się osobiście urażony. Natomiast za obelżywe uważam zakładanie, że od tych nastoletnich dżentelmenów (niekoniecznie w dresach) niczego nie można się dowiedzieć. Muszę powiedzieć, że pogarda, jaką niektórzy czują do mnie jako do osoby, która z tymi młodymi ludźmi spędza tydzień w tydzień dużo czasu, świadczy o całkowitym braku zrozumienia i zupełnym odcięciu od rzeczywistości. Od wielu moich „skejcików” niejeden emeryt mógłby się nauczyć honoru, uczciwości, rzetelności, tak jak codziennie ja się od nich uczę. Bywa, że ich podziwiam za to, jak jednoznaczny wydaje im się wybór między dobrem a złem, jak odważnie potrafią bronić swoich przekonań w dyskusji, a pewnie i w życiu.
Moi uczniowie nie zawsze i nie wszyscy chodzą w dresach. Zdarza się sporadycznie, że któryś z nich założy białe skarpetki do ciemnego garnituru, ale warto jest moim skromnym zdaniem zwracać uwagę na coś więcej niż strój, w którym przyszli do szkoły, albo fryzury, które mają (lub których im brak) na głowach. Szanuję moich dresików i praca z nimi daje mi dużo satysfakcji. Jeśli dla kogoś jest to dowód ostatecznej miernoty mojego umysłu, trudno. Nie zmienię zdania.

Żegnaj, IV RP

Z okazji odzyskania Polski, serdeczne gratulacje dla wszystkich Polaków.
Nie dajmy sobie przez najbliższe cztery lata wmówić, że czarne jest białe, a białe jest czarne. Nie dajmy sobie wmówić, że gruszki mają wyrosnąć na wierzbie. Niech każdy robi swoje i miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli na tym blogu zajmować się polityką.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Wzruszenia wyborcze


Kilkunastu byłych uczniów, którzy ukończyli szkołę w ubiegłym roku, przysłało mi dzisiaj SMS-a lub MMS-a, by pochwalić się, że byli na wyborach. Czterech zwróciło się do mnie w ostatnich dniach z pytaniem, na kogo mają głosować. Nie myślałem, że moja akcja promowania czynnego i biernego udziału w wyborach tak Wam utkwi w pamięci. Dzisiaj pół dnia przepłakałem ze wzruszenia.
Ufam mądrości Waszych wyborów. Wierzę, że nawet ci z Was, którzy oddali głos zupełnie inaczej, niż ja bym to zrobił, oddali go mądrze. Dla mnie to bardzo ważne wybory. Od ich ostatecznego wyniku zależy, czy zostanę tu w Polsce, z kolejnymi pokoleniami dorastających mechaników, czy dołączę do Waszych kolegów – Marcina i Leszka – i będę tam pracował w jakimś zupełnie innym zawodzie, byle tylko być wolnym i nie wstydzić się tego, gdzie mieszkam i kto mnie reprezentuje w parlamencie i rządzie.
Szczególnie wzruszył mnie dzisiaj SMS od Darka, który zgłosił mi niepokojący fakt, iż jego babci zaginął dowód, oraz od Artura, który na wybory zabrał całą rodzinę. Chciałbym również zapewnić Michała, że ja sam także udałem się na wybory, zagłosowałem w lokalu pełnym młodych ludzi – przy częstochowskiej Promenadzie Czesława Niemena, a następnie zawiozłem na wybory moich rodziców, chociaż mój Tata głosował zupełnie inaczej ode mnie. Specjalnie dla Michała wykonałem zdjęcia, które załączam do niniejszego wpisu.

To ostatnie zostało wykonane w obwodzie moich rodziców – w Szkole Podstawowej Nr 18 w Częstochowie, przy ulicy Barbary. Chodziłem do tej szkoły i dzisiaj – spacerując po tych korytarzach, które nagle tak bardzo się skurczyły – zrozumiałem, dlaczego zostałem anglistą.

Godzina lekcyjna

Godzina trwa sześćdziesiąt minut. To takie dosyć proste i jednoznaczne. A godzina lekcyjna? Czterdzieści pięć? Mateusz ma poważne wątpliwości w tej kwestii. Po mnie i po Panu Przemku dostała mu się nowa nauczycielka języka angielskiego i z relacji Mateusza i jego dwóch koleżanek wynikałoby, że coś nie może znaleźć z uczniami wspólnego języka. Mateusz ma jej za złe, że jest drętwa, nie można przy niej zażartować ani nawet poruszyć się w ławce, a przede wszystkim na każdej lekcji dużo pyta i dużo zadaje. Nie chcąc kwestionować autorytetu nieznanej mi osoby próbowałem przekonać żalących mi się na nią uczniów zapewniając, że zmienią o niej zdanie, gdy zobaczą, jak wiele ich nauczyła. I że przyjdzie czas, że ją docenią.
Ale przy jednym z argumentów nie wiem, co odpowiedzieć. No bo skoro ta młoda koleżanka poświęca pół lekcji na sprawdzanie zeszytów i pytanie, to faktycznie ile trwa jej przeciętna godzina lekcyjna? I może rzeczywiście jest to dobra metoda na niesfornych gimnazjalistów, ale czy w niecałe 30 minut nauczy się ich tyle samo, co w przewidziane planem 45 minut? I czy nie ma żadnego innego sposobu na utrzymanie ich w ryzach?
Rozmyślanie o piętnastominutowym odpytywaniu uczniów na każdej lekcji doprowadziło mnie do wniosku, że jestem jakimś dziwnym i chyba nieudolnym nauczycielem. Odkąd używamy Moodla do prawie każdej pracy klasowej, szczególnie jeśli jest skonstruowana z zadań zamkniętych, nawet klasówki udaje nam się napisać, ocenić i wpisać do dziennika podczas jednej godziny lekcyjnej. A czasem i rozwiązanie się uda omówić.
Pytać w ogóle jakoś nie mam czasu, ale panowie z drugiej klasy technikum mechanicznego udowodnili mi ostatnio, że nawet nie pytając mogę nastawiać szybko jedynek (na czym zresztą szczególnie mi nie zależy, bo i dostając dobre oceny panowie nie wkładają mi jakoś kosza na głowę). Panowie, których wspomniałem, mieli sobie przypomnieć czasowniki nieregularne, spytałem więc podczas lekcji, kto tego nie zrobił i chce za karę ocenę niedostateczną. Zdziwiło mnie trochę, ale tylko trochę, że natychmiast zgłosiło się sześciu ochotników – nie musiałem nikogo pytać, żeby mu udowodnić, ze nic nie umie. Zamiast pytać, spokojnie zrobiłem z panami dwa duże ćwiczenia, które sam wykonałem, gdy – trochę wstyd się przyznać – byłem na pierwszym roku filologii angielskiej. To bardzo fajna grupa uczniów i można z nimi dużo zrobić w 15 minut. Szkoda tego czasu na pytanie.

Bartoszewski dla Le Soir

Jeżeli PiS utrzymałoby się w Polsce u jedynowładzy, do której dąży, to my z żoną wyjeżdżamy z kraju jako emigranci polityczni. Moja żona ma 80 lat, ja mam 85: chcemy umrzeć w demokracji.

Władysław Bartoszewski, 19.10.2007

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Polityka

Plebiscyt popularności

Podczas pisemnego sprawdzianu w jednej z klas weszły do mnie na lekcję dwie miłe i nieznane mi bliżej uczennice z urną do głosowania. Z okazji Dnia Edukacji Narodowej od kilku lat organizujemy w szkole plebiscyt na najmilszego, najpopularniejszego wśród uczniów nauczyciela / nauczycielkę. Nie neguję w żaden sposób tej niewinnej zabawy, ale i jej wyników nie traktuję poważnie i zobowiązująco. Naturalnie istotne jest, by umieć ułożyć sobie jakoś stosunki z uczniami i rozumieć się z nimi, ale nauczyciel z definicji nie po to pracuje w szkole, by zdobywać sympatię i popularność, a sposób oceniania nauczyciela przez uczniów uczęszczających do szkoły zmienia się często drastycznie, gdy staną się oni absolwentami.
Pamiętam, że podobny plebiscyt był kiedyś organizowany w moim liceum, do którego uczęszczałem w zamierzchłej przeszłości, a laureatem został Pan Profesor Gustaw Gracki, którego… w ogóle wówczas nie znałem. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy jakaś maleńka grupka uczniów wiwatowała na jego cześć po ogłoszeniu wyniku. I myślę, że widocznie zasady plebiscytu były zupełnie inne, niż w szkole, w której obecnie uczę. Regulamin musiał być chyba bardziej rzetelny i zapewniał faktyczną porównywalność wyników.
Są przecież nauczyciele, których z racji pełnionej funkcji kierowniczej lub specyfiki przedmiotu znają wszyscy uczniowie. Ale są także i tacy, którzy uczą tylko jedną albo dwie klasy. Jak porównywać nauczyciela, który uczy 10% uczniów w szkole, z nauczycielem, który uczy wszystkie, albo prawie wszystkie klasy? Jeśli za najmilszego uzna go każdy uczeń, który go zna, nadal nie ma on szans wygrać w plebiscycie z nauczycielem, który otrzyma co czwarty głos, ale uczy we wszystkich klasach. Dlatego – jeśli wynik ma być porównywalny, powinno się chyba ilość otrzymanych głosów podzielić przez liczbę uczniów w nauczanych przez każdego nauczyciela klasach.
Zabawa jak zabawa. Tak jak wspomniałem, nie przejmuję się nigdy jej wynikami. Nie umniejszając w niczym uznania dla laureatów plebiscytu, staram się czerpać satysfakcję raczej z bezkonfliktowej, owocnej współpracy na lekcjach i codziennych oznak zaufania i zrozumienia, niż z okolicznościowych, spektakularnych gestów. W obecnych klasach drugich pracuje mi się szczególnie przyjemnie i mam wrażenie, że warto było niektórych z tych panów trochę do siebie zrazić w pierwszej klasie.

Niedoszli technicy

Chodziłem do klasy o profilu matematyczno – fizycznym, nie miałem więc wielkiego wyboru i zdawałem maturę z matematyki. Nie wątpię zresztą, że wybrałbym matematykę nawet wówczas, gdybym miał swobodę wyboru. Byłem znakomicie przygotowany przez zmarłego w ubiegłym roku profesora Hieronima Zygułę, lubiłem matematykę i wydawała mi się zaiste królową nauk, przez jej pryzmat i przy pomocy jej narzędzi postrzegałem wszystkie inne przedmioty i całą rzeczywistość. Dlatego niepojęta jest dla mnie nagonka na egzamin maturalny z matematyki, jaki ministerstwo planuje obowiązkowo zgotować wszystkim abiturientom w roku 2010.
Straszeni matematyką uczniowie drugich klas techników wpadli ostatnio na ciekawy pomysł. Wymyślili sposób na to, by uniknąć zdawania matury z tego przedmiotu. Trwa masowy exodus uczniów drugich klas techników, którzy przenoszą się do liceów ogólnokształcących. Taktyka taka pozwoli im przystąpić do matury rok wcześniej, w roku 2009, czyli na rok przed wprowadzeniem obligatoryjnej matury z matematyki. Nie wiem, jak to jest z różnicami programowymi na przedmiotach ogólnokształcących. Wojtek, który ostatnio opuścił drugą mechanika, na pierwszej lekcji angielskiego w liceum ogólnokształcącym miał dokładnie ten sam temat, z wykorzystaniem tego samego podręcznika, co na ostatniej swojej lekcji w technikum mechanicznym. Wydaje mi się jednak, że mamy mimo wszystko do czynienia z poważnym problemem. Jak to jest, że spora grupa uczniów bez żalu rezygnuje ze zdobycia zawodu, bo boi się jednego z najważniejszych przedmiotów na tym kierunku kształcenia, który wcześniej świadomie obrali? A przecież matematyka wydaje się być jednym z kluczy do normalnego funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie, ważnym nie tylko dla techników.

Studenci kontra uczniowie

Wyglądając przez okno w oczekiwaniu na studentów trzeciego roku nie czułem jakoś w ogóle tremy czy napięcia, które mimo wieloletniej wprawy co roku mnie trapią, gdy idę na pierwsze spotkanie ze świeżo otrzymaną klasą technikum czy liceum. Widok z okna kojący zmysły, a poza tym ta słodka świadomość, że nazwa przedmiotu zobowiązuje mnie na lektoracie do robienia ze studentami tego, na co ta nazwa wskazuje. Niczego mniej, ale i niczego więcej.
Owszem, będziemy kończyć podręcznik na poziomie upper-intermediate i będziemy czytać teksty o tematyce technicznej ze skryptów i z prasy specjalistycznej. Ale zupełnie nie moja sprawa, czy i jak często ci ludzie chodzą do kościoła, czy widzieli już filmy o Katyniu albo Janie Pawle II i czy zwiedzili wszystkie miejsca w regionie, wpisane w kanon celów wycieczek zgodnych z misją wychowawczą szkoły. Zajęcia nie będą nam przepadać ani z powodu rekolekcji, ani wyjazdów do kina, ani kibicowania na meczach koleżankom z roku. Nie obchodzi mnie wcale, jakiej długości i jakiego koloru włosy mają ci państwo na głowie, w co się ubrali, co, z kim i dlaczego robili wczoraj po południu i wieczorem. Nawet to, jakiego rodzaju bieliznę mają te dwie panie – rodzynki w męskiej grupie – i czy wystaje im ona, gdy pochylą się nad skryptem albo założą bardzo krótką bluzkę. Nie będę sprawdzał, czy noszą czapkę zimą, powstrzymują się od palenia papierosów na parkingu i czy w ogóle dbają o swoje zdrowie w należyty sposób.
Wracając do domu wpadłem na szkolną wycieczkę, chyba gimnazjalistów. Pani krzyczała na uczniów bez przerwy i ostrzegała ich przed zrobieniem mnóstwa rozmaitych rzeczy, których wcale nie robili. Wydaje mi się, że musiała mieć albo bardzo wybujałą wyobraźnię, albo niezmiernie ciężki bagaż doświadczeń. Co chwilę zadawała dzieciom jakieś pytanie, ale gdy któreś z nich odzywało się próbując odpowiedzieć, karciła je i przypominała stanowczo, że to ona teraz mówi i żeby jej nie przerywać.
Z sympatią pomyślałem o zmieniających się wraz z temperaturą właściwościach fizycznych stali i o trójce studentów, którzy godzinę wcześniej rozmawiali ze mną na ten romantyczny temat w języku angielskim. Serdecznie współczuję anonimowej pani nauczycielce, współczuję jej uczniom z nieokreślonego gimnazjum, współczuję studentom, którzy przyszli dziś na zajęcia, ale są mało rozmowni i nie mają nic do powiedzenia, zwłaszcza po angielsku. Ci ostatni będą musieli sobie znaleźć jakąś inną grupę, o mniej przyjemnej godzinie, bo czterdziestu dwóch osób na lektorat to ja nie mogę niestety przyjąć.

Tramwaj zwany pożądaniem

Na widok ceny kolekcjonerskiej edycji DVD z filmem Elii Kazana A Streetcar Named Desire z 1951 zakląłem głośno i wulgarnie niczym Stanley Kowalski, prymitywny Polaczek – neandertalczyk, jeden z głównych bohaterów tej legendarnej pozycji, wykreowany przez Marlona Brando – pierwotnie na deskach Broadwayu, a potem na ekranie. Podchodząc do kasy wyglądałem może normalnie, lecz w głębi serca byłem wzburzony niczym Stanley po pijackiej bijatyce, w potarganej koszulce i z rozczochranymi włosami. Ale te 74 złote zapłaciłbym bez wahania jeszcze raz, gdyby to było konieczne. Ten film nie bez powodu był nominowany do dwunastu Oscarów, a zgarnął cztery. Tramwaj zwany pożądaniem to prawdziwy kamień milowy w historii kina, wyróżniający się spośród filmów początku lat pięćdziesiątych znakomitym scenariuszem opartym na fantastycznej sztuce Tennessee Williamsa, muzyką, scenografią, reżyserią, pełną emocji grą Vivien Leigh, Kim Hunter i Karla Maldena, ale przede wszystkim instynktowną, brutalną, prymitywną dobrocią, którą elektryzuje widza Brando. Nie ulega wątpliwości, że James Dean, Paul Newman, Jack Nicholson czy Bruce Willis spędzili wiele godzin ucząc się od Marlona Brando do ról swoich postaci. I że dopóki na świecie będzie chociaż jedna kopia filmu Kazana, kolejne pokolenia aktorów będą się właśnie od Stanleya Kowalskiego uczyć prymitywnych męskich instynktów w świecie pełnym savoir vivre’u. Słowami głównej bohaterki filmu:

He’s like an animal. He has an animal’s habits. There’s even something subhuman about him. Thousands of years have passed him right by, and there he is. Stanley Kowalski, survivor of the Stone Age, bearing the raw meat home from the kill in the jungle.

Film opowiada o uciekającej od rzeczywistości byłej nauczycielce, Blanche DuBois (Vivien Leigh), która – próbując odciąć się od przeszłości – trafia z prowincji do mieszkania swojej siostry, Stelli (Kim Hunter), we francuskiej części Nowego Orleanu. Ostatni etap podróży pokonuje tramwajem linii o wdzięcznej nazwie „Desire”, co nie tylko symbolizuje zwierzęcy magnetyzm jej szwagra, ale jest podobno autentyczną nazwą linii tramwajowej w tym mieście. Vivien Leigh przez cały film jest pełna teatralnej egzaltacji, nienaturalnie dramatyczna, wpisuje się to jednak doskonale w rolę kobiety usiłującej zapomnieć o błędach popełnionych w przeszłości i przyprawić sobie maskę, przy pomocy której uda się jej jeszcze zwabić mężczyznę o poważnych zamiarach, Mitcha (Karl Malden) i ustabilizować się u jego boku. Współczesny widz z trudem jednak zaakceptuje ten stopień sztuczności i niełatwo mu będzie go zrozumieć w filmie może melodramatycznym, ale jednak dalece odbiegającym od Gone With the Wind, gdzie Leigh wystąpiła jako Scarlet O’Hara, a więc także w głównej roli.
Blanche i Stella wychowały się w arystokratycznej posiadłości i dla czującej się damą Blanche ciemne i wilgotne mieszkanie Stelli w podejrzanej dzielnicy oraz szwagier z pospólstwa wydają się szokiem nie do zniesienia. Prawdziwe oblicze Blanche – kobiety dawno pozbawionej wszelkiego honoru i godności – od samego początku dostrzega tylko Stanley. Ten brutal i prymityw, staje – nierzadko po pijanemu – w obronie swojej rodziny i swojego domu przed skompromitowaną intruzką, która broni swojej godności i czci, chociaż dawno je już straciła. Ten chamski i wulgarny hazardzista pomaga – nawet używając pięści – otrząsnąć się przyjacielowi z uroku rzuconego przez Blanche.
W tym niejednoznacznym i zakręconym rodzinnym gniazdku wszyscy pragną szczęścia i wszyscy się kochają. Ciężarna Stella mota się między miłością do pijanego Stanleya a spokojem swojego dziecka, Stanley próbuje bronić swego rodzinnego gniazdka, którego Blanche potwornie mu zazdrości. Nawet sąsiadka z góry, na tyle wścibska, by wiedzieć wszystko o tym, co dzieje się u państwa Kowalskich, jest jednocześnie dość dobra i mądra, by pozwolić Stelli zlitować się nad płaczącym Stanleyem.
A Streetcar Named Desire to film, który powinno się oglądać przynajmniej raz na pół roku. Pomaga on nie zapominać o jednej z najważniejszych prawd o naszym życiu. Tego, że wszyscy bardzo pragniemy dobra i szczęścia, ale im bardziej chcemy sobie i bliskim to szczęście zapewnić, im bardziej się staramy, tym bardziej wzajemnie się krzywdzimy. Film godny polecenia politykom, z tego samego powodu. Jeśli nie będziemy bez przerwy wyciągać wniosków z Tramwaju zwanego pożądaniem, wszystkich nas, tak jak Blanche w ostatnich scenach filmu, zabiorą w końcu do wariatkowa.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi