Śpiewna mowa

Od dziecka, odkąd zacząłem się uczyć języków obcych, słyszę stereotyp, że język niemiecki nie nadaje się do śpiewania, jest zgrzytliwy i niemiły dla ucha, w przeciwieństwie do angielskiego, który jest taki melodyjny, że nic tylko śpiewać. Nigdy się z tym stereotypem nie zgadzałem, w akademiku niejedną imprezę ubarwiły nam piosenki Westernhagena czy Herberta Grönemeiera i nie wyobrażam sobie w ogóle, by mogły być po angielsku. Tak samo, jak nie sposób, by Edith Piaf śpiewała w innym języku, niż francuski.
Dzisiaj wracając z pracy usłyszałem w radiu angielską wersję piosenki, którą dotąd słyszałem tylko po niemiecku. Może to kwestia osłuchania i przyzwyczajenia, ale gdyby była to jedyna piosenka na świecie (a na szczęście nie jest), z głębokim przekonaniem powiedziałbym, że język angielski nie nadaje się do śpiewania, w przeciwieństwie do niemieckiego.
Osoby pełnoletnie mogą sprawdzić same:

Alex C. featuring Y-Ass – Du hast den schönsten Arsch der Welt
Alex C. featuring Y-Ass – The Sweetest Ass In The World

Błogo i historycznie

Jestem w błogim nastroju po przeczytaniu dzisiaj instrukcji instalacji pewnego programu dydaktycznego:

Uwaga! Program […] wymaga dużej ilości pamięci. Jeżeli Twój komputer ma co najmniej 1MB RAM, możesz załadować system DOS w górne obszary pamięci i w ten sposób zwolnić więcej pamięci konwencjonalnej dla programu.
W tym celu w pliku „config.sys” musisz umieścić następujące dwa wiersze:

device=c:\dos\himem.sys
dos=high,umb

Dodatkową oszczędność pamięci uzyskasz instalując wszystkie drivery (np. driver myszki) także w górnych obszarach pamięci. Aby je tam umieścić, zastąp w pliku „config.sys” zlecenia:
device=….
zleceniami:
devicehigh=…

Driver’y instalowane w pliku „autoexec.bat” instaluj przy pomocy zlecenia
loadhigh …

np. loadhigh c:\dos\gmouse.com

Po uruchomieniu programu instalacyjnego na monitorze wyświetliło mi się dramatyczne pytanie:

Instalacja programu na twardym dysku wymaga min. 3,2 MB. Czy na Twoim dysku jest tyle wolnej przestrzeni?

Chociaż jeszcze wczoraj wydawało mi się, że muszę unowocześniać mój sprzęt i zainwestować w coś nowego, dziś odetchnąłem z ulgą. Zaoszczędzę, odłożę sobie parę złotych, może nawet pojadę na wczasy… Jak tu mieć zły humor po zainstalowaniu tego rewelacyjnego programu sprzed kilkunastu lat?

Galileusz poruszy Ziemię?

W przeciwieństwie do Dawkinsa czy Hitchensa, Sam Harris w swojej książce „The End of Faith” nie próbuje już nawet zachować pozorów poprawności politycznej i na każdym kroku przypomina, że wiara i religia, każda, nie tylko islam, to największe zło i zagrożenie dla współczesnego świata.
Lektura Harrisa jest niepokojąca nie dlatego, że bezkompromisowo burzy on różne stereotypy i przesądy, obala mity i pokazuje naturę religii w świetle podobnym, jak wspomniani wcześniej autorzy. To, że Maryja zawdzięcza być może swoje dziewictwo i fenomen niepokalanego poczęcia niewiedzy językowej ewangelistów, albo że pochodzenie Chrystusa od Dawida opisane rodowodami na początku ewangelii kłóci się z tym, jakoby Józef nie miał udziału w jego poczęciu, to argumenty jedne z wielu, z którymi spotkać można się w rozmaitych miejscach i nie są szczególnie szokujące ani odkrywcze. To, że współczesna zachodnia kultura dorosła do takiego poziomu empatii i pragnienia dobra, że obala dyktatorów dopuszczających się małego ułamka okropności, których dopuszczał się na co dzień Bóg Starego Testamentu, też nie jest jakimś szczególnie oryginalnym stwierdzeniem w dzisiejszej dobie. Że normy moralne w różnych społeczeństwach wykluczają się wzajemnie i poza kazirodztwem nic nie jest postrzegane jednoznacznie jako grzech i jako zło we wszystkich religiach świata, to także wie każdy student socjologii. W jednej kulturze zgwałconą kobietę otaczamy opieką i pocieszamy, w innej kulturze mordujemy ją w obronie honoru rodziny, nawet jeśli jest naszą córką czy żoną.
Ale Harris przez całą książkę przypomina uparcie i bardzo sugestywnie, i tym chyba najbardziej mnie zaniepokoił, że w istocie większą szkodę przynoszą naszej cywilizacji ci, którzy w imię poprawności wyłączają sferę religii z dyskursu logicznego, aniżeli ci, którzy w imię fanatyzmu religijnego dopuszczają się przemocy. Zdaniem Harrisa tolerancja religijna prowadzi do tego, że uwsteczniamy się i pogrążamy w otchłani, w której barbarzyńcy o czternastowiecznej mentalności dostają do zabawy środki masowej zagłady z XXI wieku. Harris daje liczne przykłady tego, jak Ameryka coraz bardziej pogrąża się w średniowieczu przesądów i guseł, a konstytucyjny rozdział religii i państwa staje się fikcją.
Harris czy Dawkins martwią się, że naszą cywilizację czeka zagłada, jeśli w imię tolerancji, umiarkowanej religijności i szacunku dla prywatności sumienia nie rozprawimy się z religią i nie nadejdzie nowa era oświecenia. Musieli obaj poczuć ulgę dowiadując się, że papież Benedykt XVI pod naciskiem profesorów i studentów rzymskiego uniwersytetu La Sapienza odwołał swój udział w jutrzejszych uroczystościach na uczelni i swój wykład inauguracyjny.
15 lat temu, jeszcze jako kardynał, papież podobno uznał proces Galileusza za rozsądny i sprawiedliwy, twierdząc, iż w owych czasach Kościół pozostał bardziej wierny rozsądkowi, niż sam Galileusz. Astronom twierdził, że Ziemia krąży wokół Słońca, co stało w sprzeczności z ówczesnym nauczaniem Kościoła, i został zmuszony do publicznego odwołania swoich poglądów.
Wydaje się, że stający w obronie astronoma profesorowie i studenci uniwersytetu La Sapienza to zemsta Galileusza zza grobu po niemal czterystu latach od procesu. Ważny gest w świecie, w którym do dziś nie brakuje ludzi zaprzeczających podstawowym osiągnięciom współczesnej nauki i gotowych mordować w obronie dosłownie pojmowanych treści, jakie czerpią z ksiąg pisanych przez ludzi, którzy – jak pisze Harris – nie potrafiliby pojąć skomplikowanego wynalazku, jakim jest taczka na jednym kółku. Ważny gest, ale czy Galileusz zza grobu poruszy Ziemię?
Książkę Harrisa warto przeczytać, ale na miejscu protestujących na Uniwersytecie La Sapienza starałbym się pamiętać, że groźni wrogowie rozumu są wszędzie i gdyby Benedykt XVI należał do tych najbardziej niebezpiecznych, nie byłoby tak źle, jak jest w rzeczywistości.

Czternastolatka i łobuzy

Przeczytałem wczoraj w Gazecie Wyborczej o czternastoletniej dziewczynce, która uderzyła swoją nauczycielkę w łazience. Nauczycielka podawała jej wówczas ręcznik, by dziewczynka zmyła makijaż. Odetchnąłem z wyraźną ulgą, że nie uczę czternastoletnich dziewczynek, tylko dorosłych albo prawie dorosłych facetów. Nie malują się, a jakby nawet któryś się pomalował, to nieszczególnie mnie to obchodzi i nie muszę pędzić za nim do łazienki z ręcznikiem i zmuszać go do zmywania makijażu. Gdybym był bardzo wrażliwy na estetykę ich wyglądu, mógłbym czasami co najwyżej któremuś dać maszynkę do golenia, ale dopóki zarostem nie szurają głośno po podłodze, nie przeszkadza mi on szczególnie w pracy.
Obywamy się jakoś także bez pomocy kuratorów sądowych, sądu rodzinnego i policji, chyba że któryś po pijaku straci prawo jazdy albo zrobi inną głupotę. „Lejemy się po mordach” konstruktywnie, bez stosowania przemocy. Jakiś czas temu poszliśmy nawet z jedną grupą przed lekcjami do internatu, zamknęliśmy się w sali i każdy każdemu wygarnął, co do niego ma – bardzo to było pouczające. Niektórym przeszkadzały we mnie takie rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał, że mogą mieć znaczenie. Na przykład dowiedziałem się, że jak idę do nich na lekcję, to powinienem się zawsze ogolić, a nie wyglądać jak ostatni oprych. Całe szczęście, że malować mi się nie kazali.
W środę tak wkurzyłem jednego z tych panów, że nie omieszkał mi o tym wieczorem napisać w SMS-ie, jak trochę się uspokoił. Bogu dzięki wyjaśniliśmy jakoś tę sprawę bez pomocy instytucji państwowych i wczoraj wieczorem napisał mi, że już mu przeszło.
Szczerze i bez złośliwości – nie wyobrażam sobie, jak dałbym sobie radę z czternastoletnią dziewczynką. Taki łobuz z technikum to jest jednak dużo prostszy w obsłudze.

O seksie i starości

Wpisując dzisiaj do dziennika szesnaście ocen niedostatecznych zwróciłem uwagę, że stawiam je panom, z których przytłaczająca większość urodziła się w roku mile przeze mnie wspominanym jako rok moich pierwszych eksperymentów seksualnych. Popatrzyłem sobie na ciemny, twardy zarost tych pełnoletnich już uczniów i pomyślałem, że zestarzałem się już bardzo, skoro moim życiem seksualnym przejmuję się dużo mniej, niż tymi szesnastoma pałami wpisanymi dzisiaj w trzeciej mechanika.
Sądząc po opisach, jakie ustawiają sobie uczniowie tej klasy w komunikatorach internetowych, oni przechodzą obecnie okres fascynacji czymś właściwym dla swojego wieku. Ale może właśnie temu zawdzięczają stoicki spokój, z jakim przyjęli dzisiaj ten grom z jasnego nieba w postaci szesnastu jedynek z angielskiego. Uczę ich od czterech miesięcy, ale z tygodnia na tydzień coraz bardziej ich lubię i mam wrażenie, że zaczynamy się wspólnie starzeć w coraz większej harmonii.

Pierwsza lekcja w Nowym Roku

Zwykle, gdy zaczynamy w środy poranną lekcję w drugiej mechanika, na korytarzu jest szum i zgiełk, przez kilkanaście minut słychać głośne śmiechy, piski i wrzaski. Dzisiaj, drugiego stycznia, mieliśmy za drzwiami ciszę, a w samej klasie spostrzegliśmy ze zdziwieniem, że nigdy dotąd przez nas nie zauważone tykanie zegarów na ścianie jest tak głośne, że utrudnia nam koncentrację. Zazwyczaj żywy i dowcipny Robert przysypiał dzisiaj w kącie, a na jego głowie po raz pierwszy zobaczyłem naturalną i z lekka zwichrowaną szopę włosów, a nie misternie wyżelowane loczki.
Właściwie podziwiam Pawła, Konrada i Łukasza, którzy nie tylko nadążali za moim rozumowaniem i odzywali się chwilami na temat ćwiczeń z czasów Present Perfect Simple i Present Perfect Continuous, które robiliśmy na pierwszej noworocznej lekcji. Podziwiam Michała, który z takim zaparciem pisał na tablicy. Gdy przypomnę sobie cierpienie w oczach Piotra, gdy spotykaliśmy się wzrokiem, nie mogę skojarzyć, bym w jakimkolwiek filmie wojennym czy dziele pasyjnym widział dotąd tyle bólu, smutku i żałości.
Ktoś płytki i niekulturalny mógłby podejrzewać, że miałem pierwszą lekcję w Nowym Roku z bandą skacowanych po Sylwestrze oprychów w technikum mechanicznym. Ale to tylko pozory. Miałem lekcję z kilkunastoma wrażliwymi młodzieńcami, których przygniotła świadomość, iż w tym roku wszyscy osiągną pełnoletniość i skończy się tym samym ich beztroskie dzieciństwo.
Dwa razy od nich starszy trzymam więc mocno kciuki, by w głębi serca zawsze pozostali dziećmi. I by w tej naszej piaskownicy nigdy nie było nam za ciasno.
Szczęśliwego Nowego Roku!

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Popaprańcy

Christopher Hitchens poświęca cały rozdział swojej znakomitej książki God Is Not Great przykładom na to, że religia wcale nie sprawia, iż ludzie zachowują się lepiej. Książka jest trochę szokująca, bo o ile czytając prasę wydawaną w różnych krajach można się było przyzwyczaić do oskarżania Jana Pawła II o tragiczny wymiar pandemii AIDS na kontynencie afrykańskim, o tyle dwa opisywane przypadki bardzo mnie zaskoczyły. Religijny kontekst wielu wojen i starć etnicznych nie stanowi tajemnicy w Irlandii czy na Bałkanach, ale opis rzezi plemiennej w Rwandzie w latach dziewięćdziesiątych w powiązaniu z objawieniami maryjnymi uznanymi oficjalnie przez Kościół jest lekko przerażający. Zdziwiło mnie też opisanie spotkania Jana Pawła II z Tariqiem Azizem 14 lutego 2003 jako wpisującego się w tradycję współpracy Stolicy Apostolskiej z faszystami. Ja sam jakoś o wiele większy żal mam do polskiego papieża o to, że dał się wykorzystać i wziął udział w spektaklu politycznym 4 czerwca 2004, przyjmując medal z rąk amerykańskiego prezydenta, George’a Busha.

Nie o tym jednak chciałem pisać. Hitchens przytacza ciekawy przykład ze swojego publicznego dyskursu z Dennisem Pragerem, jednym z popularniejszych amerykańskich kaznodziejów. Prager – chcąc udowodnić zbawienny wpływ religii na moralność – kazał Hitchensowi wyobrazić sobie, iż idzie wieczorem ciemną ulicą w obcym mieście i widzi zbliżającą się z przeciwka dużą grupę mężczyzn. Następnie miał się zastanowić, czy poczułby się bezpieczniej, gdyby miał świadomość, iż mężczyźni ci wracają właśnie z nabożeństwa. To pozornie retoryczne pytanie okazuje się jednak całkowitym niewypałem, gdy przeczytamy odpowiedź Hitchensa, który – wspominając swoje doświadczenia z Belfastu, Bejrutu, Bombaju, Belgradu, Betlejem i Bagdadu („by wspomnieć tylko miasta na literę B”) – dowodzi, że zdrowym odruchem na widok grupy obcych mężczyzn wracających z uroczystości o charakterze religijnym jest i powinien być strach.

W miniony piątek – jak zwykle – spora grupa młodzieży uciekła ze szkoły lub w ogóle do niej nie przyszła, ponieważ nie była zainteresowana udziałem w uroczystościach religijnych. Ci z nich, którzy uciekli po trzeciej lekcji i stali na przystanku pod szkołą czekając na autobus, dostąpili zaszczytu spotkania z kimś, kto jadąc na szkolne spotkanie opłatkowe nazwał ich popaprańcami i powiedział im, że są popieprzeni. Zastanawiam się, czy któryś z uczniów dzięki temu lepiej zrozumiał ducha świątecznego pojednania i stał się lepszym chrześcijaninem.

Nie mam też jakoś złudzeń, jakoby ci panowie, którzy śpiewali ze mną kolędy po angielsku w piątek po południu, gdy wszyscy inni dawno już pojechali do domu i szkoła opustoszała, byli lepszymi chrześcijanami od tych, którzy wcale nie przyszli tego dnia do szkoły. I w ogóle nie ma to dla mnie większego znaczenia. Bądźmy dla siebie dobrzy bez względu na to, czy Boże Narodzenie to dla nas głębokie przeżycie religijne, czy obrazoburcza kontynuacja pogańskich saturnaliów, czy okazja na wyjątkowo dobrze płatne nadgodziny na Wyspach. I bądźmy dobrzy dla siebie nie tylko od święta.



Podziw dla dystansu

Bywa, że od kłopotów dosłownie boli głowa, ciężko zebrać myśli i trudno w ogóle funkcjonować. A przecież nerwy nie pomagają w rozwiązaniu problemów. Warto chyba brać przykład ze studentów, którym obawa przed zbliżającym się końcem semestru nie przeszkadza dobrze się bawić.
Z tego, co mówią, można by wywnioskować, że perspektywa oblania egzaminu z analizy matematycznej wiąże się tylko z jednym problemem, a mianowicie tym, kto i czy na pewno przyjedzie do nich na przysięgę. Robert, Jakub i kilku innych pytało się mnie już, czy przyjadę. Mam nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby, ale czuję głęboki podziw dla nich za to, z jakim dystansem mówią o możliwości stracenia roku.
Gdy czekająca na zajęcia grupa przyglądała się przez oszklone drzwi studentom piszącym test, można by się po nich spodziewać wszystkiego innego, aniżeli tego, co faktycznie się stało. Oczekiwanie za drzwiami zmieniło się dla nich w jedną wielką zabawę, robienie min przez drzwi, pokazywanie, że trzymają kciuki itp. Kibicowali, wygłupiali się i nikt z nich nie przejmował się tym, że za moment sami siądą nad takim samym testem, a w dodatku część z nich go nie zaliczy.
Warto nabrać dystansu do własnych problemów i nie narażać swojego zdrowia na przykre konsekwencje nerwowości. Bawmy się dobrze i cieszmy tym, co nam życie przynosi, bo jak nawet coś się nie uda, nie warto z tego powodu załamywać rąk i pogrążać się w rozpaczy.

Ochrona funkcjonariusza publicznego

Wielu nauczycieli cieszy się bardzo, że – jako funkcjonariuszom publicznym – należy im się ochrona szczególna. Ostatnio dwóch nauczycieli z północnej Polski skorzystało z tej ochrony i doprowadziło do prawomocnego skazania uczniów, którzy nie mieli do nich właściwego szacunku. Musi tam straszne bezrobocie być w północnej Polsce, że ci panowie nie znaleźli sobie innej pracy. Albo ja mam nie po kolei w głowie, bo toleruję tych dryblasów z drugiej klasy technikum, z których co najmniej kilku przynajmniej raz dopuściło się w stosunku do mnie tego straszliwego przestępstwa braku szacunku.
Mam nadzieję, że autorytet nauczycieli w całej Polsce będziemy budować w oparciu o coś innego, niż wyroki sądowe. Wszystkim nauczycielom życzę, by w Nowym Roku nikt nie zawiadamiał prokuratury o tym, że jego uczniowie nie mają dla niego należnego funkcjonariuszowi publicznemu szacunku. Rok, w którym ktoś funduje wyrok swoim uczniom za brak szacunku do siebie, trudno nazwać rokiem szczęśliwym.



Rzucanie mięsem

Wczoraj, robiąc zakupy w Nowej Hucie, stałem się mimowolnym świadkiem gangsterskiego napadu na kasę w markecie mojej ulubionej sieci handlowej. Bandyci wyrwali kasjerce kasetkę z gotówką i przyłożyli solidnie próbującemu ich ścigać pracownikowi sklepu. Ale nie dlatego o tym wspominam, by rozwodzić się nad przestępczością, ale by poddać pod rozwagę reakcję pracowników i klientów sklepu, a następnie przyrównać ją do czegoś.
W ułamek sekundy po tym, jak złodzieje wybiegli ze sklepu, w tym zazwyczaj cichym i spokojnym miejscu podniósł się wrzask i lament. Zwykle spokojne i uśmiechnięte kasjerki zaczęły nagle rzucać na oślep „mięsem ” we wszystkich możliwych kierunkach, a ilość utworzonych przez nie neologizmów zawierających w sobie -kurw-, -pierd- i wiele innych rdzeniów wyrazowych, które pozwolę sobie już pominąć, zaskoczyła mnie swoją mnogością i siłą ekspresji. Jakaś starsza pani, klientka, która jeszcze przed chwilą wydawała się być normalną, serdeczną babcią wybierającą dla wnuczków prezenty na gwiazdkę, przeobraziła się w apokaliptyczną wieszczkę i proroczym, płaczliwym głosem zaczęła straszyć napadniętą kasjerkę, że zostanie wyrzucona z pracy. Używała przy tym takiego tonu, tak ekspresyjnych gestów i tak wyszukanego słownictwa, że nie jestem tego w stanie powtórzyć.
W zasadzie rozumiem potrzebę rozładowania napięcia i nie mam za złe tym na co dzień radosnym i pomocnym ekspedientkom i kasjerkom, że po wczorajszym napadzie momentalnie zaczęły tak potwornie kląć. Tak dużo przekleństw na minutę usłyszeć można jednak chyba tylko w szkole podczas przerwy międzylekcyjnej.
Tego samego dnia odwiedziło mnie trzech absolwentów technikum mechanicznego, których uczyłem. Ciekawe, że cała nasza rozmowa przebiegła nadzwyczaj spokojnie, a Mariusz, Grzegorz i Michał z łatwością znajdowali niewulgarne słowa do wyrażenia wszystkiego, o czym mówiliśmy. A przecież to ci sami panowie, którzy rok temu obrzucali ściany szkolnych korytarzy mięsem nie gorzej, niż napadnięte wczoraj panie kasjerki. Ci sami, których jeszcze rok temu nawet na lekcji trzeba było czasem upomnieć, żeby używali w miarę możliwości wyrazów róża i tulipan, skoro już muszą bezwzględnie wplatać w swoje wypowiedzi jakieś niezwiązane logicznie z resztą zdania rzeczowniki rodzaju żeńskiego lub męskiego.
Wniosek? Szkoła to musi być miejsce bardzo traumatycznych doznań. Postarajmy się – jako nauczyciele – być odrobinę wyrozumiali i nie pogłębiać tej traumy. Dobrym i godnym naśladowania przykładem są dla mnie ci państwo, którzy stali wczoraj przede mną w kolejce i którzy bardzo cierpliwie czekali na to, aż pani kasjerka ochłonie na tyle, by zrozumieć, które z nich kupuje jogurt, a które makaron. A to, że ten pan podarował tej pani w końcu makaron, to już prawdziwie niedościgniony wzorzec zachowania dla nauczyciela.