Respekt

Darek i Mariusz (jeden z nich na zdjęciu w nagłówku bloga) skończyli szkołę w ubiegłym roku, ale jak to bywa z absolwentami, sporadycznie odwiedzają szkołę. W środę trafili do mnie na lekcję w drugiej klasie i z mądrymi minami godnymi metodyków na hospitacji obserwowali naszą pracę przez dobre dwadzieścia minut. Najpierw omawialiśmy z chłopakami dłuższą wypowiedź pisemną, którą im właśnie oceniłem, a potem zaczęliśmy robić zadanie rozumienia ze słuchu z repetytorium.
Otworzyliśmy książki i daliśmy sobie chwilę na przeczytanie pytań. Marcin wstał i podszedł do mnie, zajrzał do mojego repetytorium, by upewnić się, na której stronie znajduje się zadanie i w jakim miejscu, po czym wrócił do siebie i przewertowawszy kilka kartek skupił się nad zadaniem. Przesłuchaliśmy nagranie, które uczniowie sami sobie puścili z płyty na jednym ze stanowisk komputerowych, przedyskutowaliśmy wstępnie odpowiedzi w grupach i ustaliliśmy, czego nie jesteśmy jeszcze pewni. Michał, który jest bardzo dobry w rozumieniu ze słuchu, dostał dodatkowe zadanie, żeby mu się nie nudziło, i puściliśmy tekst ponownie. Po wysłuchaniu omówiliśmy odpowiedzi na pytania, zapytałem o wiele dodatkowych informacji. Zadanie było trudne, więc nie wszyscy wszystko zrozumieli, ale wspólnie udało nam się rozwiać wszystkie wątpliwości.
Gdy Darek i Mariusz wyszli, Marcin i kilku innych panów – najwyraźniej zadowolonych, że udało im się to ukryć – przyznało mi się natychmiast, że mają stare wydanie książki i nie znaleźli w ogóle zadania, które robimy. Koncentrowali się bardzo na treści zadania i dzięki temu odpowiadali na pytania sensownie, chociaż nie mieli wcale przed oczami polecenia, patrzyli w książki tylko po to, żeby się nie wydało.
Oczywiście mógłbym od środy chodzić wściekły albo zdołowany, bo okazało się oto, że dwaj ubiegłoroczni absolwenci cieszą się większym szacunkiem moich uczniów, niż ja sam. Postrzegam to jednak zupełnie inaczej, sytuacja ta była dla mnie zabawna, mój autorytet nie poniósł żadnego szwanku, a wręcz jestem szczęśliwy, że uczę panów, którzy umieli się tak skoncentrować nad nagraniem w języku obcym, że ani Darek i Mariusz, ani ja, nie zorientowaliśmy sie, że improwizują.
Dwa dni później inny absolwent, Sebastian, będący na kilkudniowej przepustce z wojska, odwiedził mnie podczas lekcji w innej klasie. Robiliśmy ćwiczenie, którego celem jest kształcenie umiejętności płynnego wypowiadania się po angielsku na proste tematy. Ćwiczenie nikomu się szczególnie nie podobało, bo kto lubi być zmuszany do mówienia w obcym języku. Ale mam wrażenie, że gdy Sebastian powiedział, iż to jest bardzo dobre ćwiczenie i że w jego klasie za późno zacząłem je robić, mój autorytet – choć zostałem skrytykowany – znowu wcale nie ucierpiał. Myślę, że ani ja, ani żaden z rodziców nie bylibyśmy w stanie powiedzieć nic, co by zachęciło panów do nauki bardziej, niż opinia Sebastiana, z którego zdaniem liczą się i któremu wierzą.

Inny świat

W swoim niedawnym komentarzu do mojego wpisu zatutułowanego „Cyber przemoc” Krzysztof w dość mocny sposób podkreśla różnicę pomiędzy ogólnodostępnymi, nowymi nośnikami informacji, a tym samym potencjalnymi narzędziami upokorzenia i przemocy, a przytaczanymi przeze mnie przykładami z przeszłości. Aczkolwiek zgadzam się z jednoznaczną oceną czynienia zła na wszystkie opisywane przez Krzysztofa sposoby, pozostaję przy swoim zdaniu, jeśli chodzi o to, czy same media można tu za coś winić.
Gdy z moim przyjacielem z liceum, Maćkiem, wywoływaliśmy czarno-białe zdjęcia i dostępnymi nam w jego kuchni prymitywnymi środkami dokonaliśmy montażu, wskutek którego powstała fotografia naszej wychowawczyni z naniesionym na nią wzorem tarczy do celowania, mieliśmy do dyspozycji środki techniczne i odczynniki, o jakich Leonardo da Vinci mógł co najwyżej marzyć. Dzisiejsza młodzież ma do dyspozycji urządzenia, które dla nas wówczas były niewyobrażalne, a przy pomocy których może łatwo tworzyć, powielać i udostępniać materiały multimedialne. To prawda, ale jednak moim zdaniem świat nie staje się gorszy, staje się po prostu inny.
I chociaż relatywizm moralny to określenie raczej pejoratywne, to nie zawaham się powiedzieć, że kwestia zła i dobra to rzecz względna i brak uniwersalnych zasad, które obowiązywałyby we wszystkich społeczeństwach, poza może oceną kazirodztwa, jest tego najlepszym przykładem. W mojej rodzinie znam wiele osób, zwykle w bardzo podeszłym wieku, albo już nieżyjących, dla których okres okupacji hitlerowskiej był najlepszym okresem ich życia, kiedy to panował największy porządek i mieli największe poczucie bezpieczeństwa. Ludzie ci, często bardzo mi bliscy, wychowywali się w czasie wojny z dala od getta i obserwowali wojnę z perspektywy dziecka lub nastolatka, a jednak nawet dziś bez wahania powtarzają, jak to dobrze rzekomo było za okupacji. Trudno nam dzisiaj ich potępiać i oceniać ich sposób postrzegania ówczesnych realiów, bo nie żyliśmy w tamtych czasach i nie do końca je rozumiemy, a oni z kolei w tym nie znającym telewizji świecie swojej młodości widzieli jedynie pewien wąski wycinek wojennych realiów. Dokonywany przez nieumiejętne lub złośliwe wykorzystywanie internetu gwałt na prywatności i intymności naszego życia, o którym pisze Krzysztof, na pewno nie pozostanie bez wpływu na normy społeczne i moralne, a o kształcie tych norm nie sposób dzisiaj dyskutować.
Obserwujemy ostatnio walkę polityczną, która w sposób bardzo dobitny pokazuje, jak przełomowe zmiany nastąpiły w naszej świadomości. Oto o nominację do wyścigu o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych z ramienia Partii Demokratycznej starają się dwie osoby, przy czym pięćdziesiąt lat temu już sam pomysł, by którakolwiek z tych osób odgrywała poważną rolę na arenie politycznej, byłby nie do pomyślenia. Bez względu na to, kto zostanie Prezydentem USA w najbliższych wyborach, będziemy mieli do czynienia z historycznym przełomem. Gdybyśmy Amerykaninowi sprzed wieku powiedzieli, że może nim zostać ciemnoskóry Barack Obama, albo kobieta – Hillary Clinton, popukałby się co najwyżej w głowę. A oglądając film promujący Johna McCaina na jego stronie internetowej, nie uwierzyłby na pewno, że jest to kandydat Republikanów. Czy świat, w którym Barack Obama byłby prezydentem Stanów Zjednoczonych, byłby do zaakceptowania dla przeciętnego mieszkańca Nowego Orleanu sprzed dwustu lat? Myślę, że świat ten byłby dla niego równie niepojęty, jak dla nas świat, którego mieszkańcy tak się przyzwyczają do miniaturowych kamer, internetu, monitoringu, jak my przyzwyczailiśmy się do filmu, telewizji czy telefonu, a nasi dziadkowie do gazet, książek czy fotografii.
Te niepojęte dla nas, starych, zmiany, opisywałem już kiedyś na przykładzie różnicy między moimi uczniami z roku 1996 i 2006. Przez dziesięć lat zmienili się tak bardzo, że ci z dwudziestego wieku nie byliby w stanie zrozumieć tych z wieku dwudziestego pierwszego. Skoro potrafię takie przełomowe zmiany zaobserwować w uczniach jednej szkoły na przestrzeni jednej dekady, nie da się bronić tezy, że zmiany takie nie zachodzą globalnie na przestrzeni dziesięcioleci. I prawdę mówiąc, wcale się tych zmian nie boję.
Czyż poniższy film, dla mnie piękny, dla obywatela amerykańskiego z końca XVIII wieku nie byłby w najwyższym stopniu gorszący i do cna zepsuty w swoim przesłaniu?


Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Cyber przemoc

Bardzo modne jest mówienie o niebezpieczeństwach, jakie czyhają na dzieci i młodzież w internecie. I chociaż nie neguję wcale tych zagrożeń, jakie niesie ze sobą nowoczesna technologia, uważam, że są one w dużym stopniu demonizowane, a poprzez niezrozumienie natury internetu i upatrywanie zła, z którym mogą się spotkać nasze dzieci, wyłącznie w internecie, umykają naszej uwadze inne, niewirtualne zagrożenia.
Oglądałem niedawno czarno-biały film z 1965 roku, I Saw What You Did. W filmie tym dwie nastoletnie dziewczynki, Libby i Kit, zostawione w domu przez rodziców, którzy udali się na bankiet, spędzają wieczór na niewinnych igraszkach przy użyciu aparatu telefonicznego. Dzwonią do przypadkowych osób z książki telefonicznej i wygłupiają się – rozmawiając z kobietami udają kochanki ich mężów, wprawiają swoich rozmówców w zakłopotanie lub doprowadzają do wściekłości. Nie przypuszczają nawet, że gdy specjalnie modulowanym, powabnym głosem szepczą do słuchawki: „Wiem, kim jesteś. Widziałam, co zrobiłeś”, a następnie się rozłączają, ktoś może potraktować ich wygłupy poważnie. I tak dochodzi do śmiertelnego zagrożenia, a jedna z dziewczynek o mało nie pada ofiarą psychopatycznego mordercy, Steva, który tuż przed odebraniem jej jajcarskiego telefonu zamordował żonę. W zamieszaniu spowodowanym po części telefonami dziewcząt, a po części niezdrowym sąsiedzkim romansem, ginie tego wieczoru jeszcze jedna kobieta, Amy.
Myślę, że na swój sposób film z 1965 roku przypomina współczesną nagonkę na internet, niosąc ze sobą mroczne przesłanie i ostrzeżenie przed posiadaniem telefonu w automatycznej centrali, umożliwiającej przypadkowe, anonimowe połączenia. A przecież nikt chyba dzisiaj już nie demonizuje samego telefonu jako wynalazku, a wręcz przeciwnie – wielu z nas czuje się pewniej, gdy nasze dzieci mają przy sobie włączoną cały czas komórkę, którą traktujemy jako swego rodzaju gwarancję bezpieczeństwa.
Podobnie jak niebezpieczeństwo tkwi w niewłaściwym sposobie korzystania z telefonu, a nie w samym telefonie, tak również internet sam w sobie nie jest zły. SMS-owe czy mailowe pogróżki, w których jeden nastolatek mówi drugiemu, co o nim myśli, ponieważ ten odbił mu dziewczynę, nie różnią się wiele od anonimowych kartek, jakie my podrzucaliśmy sobie do plecaków na boisku szkolnym albo w czasie przerwy. W dodatku wiele z nich jest równie niegroźnych, jak te kamienie, których nawkładaliśmy kiedyś jednemu z kolegów do tornistra na przystanku autobusowym w drodze powrotnej ze szkoły. Nawiasem mówiąc, nasi rodzice nie odzywali się potem do siebie przez dwa lata.
Czy kiedy jako dziecko maszerowałem na piechotę dwa kilometry do szkoły przez podjasnogórskie pola, na których mógł się zaczaić w krzakach niejeden zboczeniec i na których na początku roku szkolnego obozowało jeszcze sporo zjeżdżających się tutaj w sierpniu hippisów, byłem bezpieczniejszy niż dzieci z tej samej ulicy, odwożone dziś przez rodziców samochodami pod samą bramę Szkoły Podstawowej Nr 18, na które to dzieci czyha w domu potworne niebezpieczeństwo w postaci internetu? Myślę, że nie. Zmieniły się czasy, zmieniły się formy zagrożenia, ale jest ono w sumie zawsze takie samo. Samotność, alienacja, frustracja, nienawiść i zazdrość, brak oparcia u osób, od których tego byśmy najbardziej oczekiwali, zawsze znajdą sobie jakieś ujście. A chroniąca przed złem internetu cyber niania nie powinna uśpić niczyjej czujności przed złem, które może się kryć w najmniej oczekiwanym miejscu realnego świata.

Walentynka

Dzisiaj dogoniły mnie na korytarzu dwie uczennice zajmujące się tak zwaną pocztą walentynkową, sympatyczną i nieszkodliwą rozrywką naszych uczniów, którzy też – prawie wszyscy – mają pozakładane profile w serwisie fotka.pl, gdzie nie tylko w dniu świętego Walentego, ale przez cały rok, szukają romansów. Nawiasem mówiąc, jestem niezmiernie wdzięczny temu serwisowi, bo – odkąd istnieje – moi uczniowie przestali mieć problemy z regularnym używaniem poczty elektronicznej i wypełnianiem wszelkiego rodzaju formularzy internetowych. No i wręczyły mi dziewczyny taką oto Walentynkę:

No proszę, jakie to życie nieprzewidywalne. Po moich pierwszych lekcjach z klasą trzecią mechanika pół roku temu byłem w ciężkim szoku i nie wiedziałem w ogóle, jak się z nimi porozumiewać. Stanowili temat każdej mojej rozmowy z każdym nauczycielem przez parę tygodni. Dałbym sobie wtedy uciąć rękę, nogę, a może i wszystkie kończyny, że końca semestru z tymi panami to ja raczej nie dożyję, a jeśli już cokolwiek od nich dostanę, to prędzej będzie to silna nerwica niż Walentynka.

Egzamin u profesora

W pewnej starej anegdocie student przychodzi na egzamin ustny przed komisją składającą się z profesora i dwóch asystentów. Losuje pytanie, przez moment przygląda się jego treści, ale podnosząc wzrok zwraca się do profesora z prośbą o pozwolenie na zmianę pytania. Ten się zgadza, więc student mieszając po omacku stertę pasków wybiera następny. Niestety, okazuje się, że to pytanie również nie jest z kategorii tych wymarzonych. Marszczy brwi czytając, ale w końcu błaga profesora, by pozwolił mu losować raz jeszcze. Profesor się zgadza, więc student nerwowo sięga do sterty pasków z pytaniami, z pochyloną nad nimi ręką waha się przez chwilę, a wreszcie bierze do ręki pierwszy pasek z brzegu. Patrzy na pytanie, jego wargi bezgłośnie poruszają się zgodnie z rytmem czytanych słów, po czole spływa pot. Na ułamek sekundy zamiera, ale w końcu… kapituluje. Nie, na to pytanie również nie zna odpowiedzi.
Profesor prosi o indeks i wpisuje do niego ocenę dostateczną. Po wyjściu studenta asystenci protestują:
– Ależ panie profesorze, on nie odpowiedział na żadne pytanie!
– Tak, ale musiał coś umieć. – odpiera zarzut profesor – Czegoś przecież szukał!
Studiując, podchodziłem do wielu egzaminów. Najtrudniej było mi zdać egzamin pisemny sprawdzany przy pomocy pudełka zapałek – profesor nie czytał w ogóle naszych wypocin, tylko rzucał pudełkiem – niczym kostką do gry. Gdy pudełko upadało na największą powierzchnię (a zwykle tak było), dostawało się niedostateczny. Gdy na bok z siarką – dostateczny. Gdy na ściankę szufladki – dostateczny plus. Do pierwszych podejść przygotowywałem się bardzo starannie, ale – jak łatwo się domyślić – bez skutku. W sesji poprawkowej we wrześniu poszedłem nie robiąc najmniejszej nawet powtórki i zdałem. I szczerze mówiąc, z tak zdanego egzaminu miałem dużo mniejszą satysfakcję, niż miał zapewne student, o którym mowa w anegdocie. A profesorów takich, jak ten z anegdoty, wspominam lepiej i z większym szacunkiem.

Bez pogromu na ulicy Garibaldiego

Podczas lektury książki Jana T. Grossa Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści natknąłem się na ciekawą lokalną migawkę z Częstochowy. Autor cytuje przewodniczącego częstochowskiego Komitetu Żydowskiego Brennera z „Głosu Bundu” z 1 sierpnia 1946 roku:

… ostatnio 11-letnie dziecko chrześcijańskie ze swoją matką chodziło po ulicy Garibaldiego, zamieszkałej przez licznych Żydów, i wskazywało dom, w którym mieli go rzekomo Żydzi więzić przez dwie doby. Tym razem chrześcijańscy sąsiedzi domu wykpili chłopca i wypędzili.

Relacja ta daje bardzo dobre świadectwo mieszkańcom częstochowskiej ulicy Garibaldiego tuż po wojnie, bo to przecież ten sam okres, kiedy w Rzeszowie, Krakowie czy Kielcach dochodzi do pogromu tamtejszych Żydów właśnie w atmosferze oskarżeń o to, że porywają na macę chrześcijańskie dzieci, ewentualnie, że picie krwi utoczonej z tych dzieci pozwala im się wzmocnić.
Złotymi zgłoskami w historii polskiego kościoła zapisał się też ówczesny biskup częstochowski, Teodor Kubina, który razem z władzami lokalnymi wydał oświadczenie następującej treści:

Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem. Nikt ze społeczności chrześcijańskiej ani w Kielcach, ani w Częstochowie lub gdzie indziej w Polsce nie został skrzywdzony przez Żydów dla celów religijnych lub rytualnych. Nie jest nam znany ani jeden przypadek porwania dziecka chrześcijańskiego przez Żydów. Wszystkie szerzone w tej materii wiadomości i wersje są wymysłem świadomym zbrodniarzy lub nieświadomym – ludzi obałamuconych i zmierzają do wywołania zbrodni. […]
Wierzymy, że uświadomione obywatelsko i przywiązane do zasad moralności chrześcijańskiej społeczeństwo m. Częstochowy i ziemi kieleckiej nie da posłuchu złym podszeptom i nie splami się podniesieniem ręki na współobywatela, mimo że jest on innego wyznania i innej narodowości.

Bardzo światłego miała widać w owym czasie ordynariusza, bo przecież w tym samym czasie świeżo upieczony biskup lubelski, przyszły prymas, Stefan Wyszyński, nie umiał jednoznacznie rozstrzygnąć kwestii, czy Żydzi używają krwii chrześcijańskiej do produkcji macy, i odmówił publicznego potępienia antysemityzmu. Także konferencja plenarna episkopatu w Krakowie skarciła biskupa Kubinę za współuczestnictwo w „wydaniu odezw, których treść i intencje inni ordynariusze diecezji uznali za niemożliwe do przyjęcia z zasadniczych założeń myślowych i kanonicznych Kościoła katolickiego”.
Zamiast wdawać się w dyskusję z oświadczeniami tego czy innego biskupa, gdy jako autorytet moralny wypowiada się on w sprawach nam współczesnych, czasami warto poczytać, jak wypowiadali się biskupi przed laty w sprawach, co do których dziś mamy poglądy bardzo skrystalizowane.

Częstochowa, ulica Garibaldiego, była szkoła. Zdjęcie z blogu Piotra Berghofa.

„Cudowny” cudzysłów

Trzy lata temu, będąc przejazdem w pewnym sanktuarium maryjnym, doznałem przeżycia mistycznego, ale chyba zupełnie innego rodzaju, aniżeli powinienem był – zdaniem gospodarzy tego miejsca – doznać.
Abstrahując już od całkowicie groteskowej – moim zdaniem – idei oświetlania figury, bo to mieści się jeszcze jakoś w moich kategoriach pojmowania ludowej pobożności, nie mogę pojąć interpunkcji, a ściślej rzecz biorąc funkcji cudzysłowu.
No bo czy nie wydaje się Wam, że wzięta w cudzysłów „Cudowna Figurka” może być rozumiana jako wyraz pewnego braku szacunku i kłóci się trochę z oczekiwanym przez nas stosunkiem gospodarzy sanktuarium do swojej patronki? Ale może to moja wina, miałem zawsze problemy z interpunkcją i pewnie czegoś nie rozumiem.

Pensja czarodzieja

Krzysztof mówi, że jakby z jego klasą mi się układało, to miałbym za dobrze i nie wiedziałbym, za co mi płacą. Muszę gdzieś mieć jakiś sajgon, żeby mi nie było za błogo.
Faktycznie, w niektórych klasach jest mi wprost za dobrze. W ostatnim dniu nauki przed feriami, w przeddzień studniówki, na jednej z lekcji w drugiej mechanika powiedziałem panom, żeby usiedli z jednej strony sali, bo z drugiej moja koleżanka anglistka robiła korektę ważnego dokumentu, więc wypadało zapewnić jej odpowiednie warunki. Całą lekcję udało mi się poprowadzić szeptem i nie stanęła temu na przeszkodzie ani praca w grupach, ani konfrontowanie wyników tej pracy pomiędzy grupami… Właściwie to aż nie chce się wierzyć, że można całą lekcję mówić tak cicho, a jednocześnie mieć uczniów tak aktywnych, tak bardzo zaangażowanych. Przez całą lekcję żaden z nas nie odezwał się na głos, a gdy jeden z obecnych w klasie uczniów z całkiem innej grupy odrobinę nam przeszkadzał, zrobiliśmy palcami „pstryk” i jednogłośnie stwierdziliśmy, że zniknął, a efekt naszych czarów był tak dźwiękoszczelny, że wydawało się, iż Adam naprawdę rozpłynął się w powietrzu.
Tego samego dnia na siódmej lekcji, a więc ostatniej lekcji przed feriami, gdy większość moich koleżanek siedziała sobie spokojnie w pokoju nauczycielskim, gdyż ich klasy dawno już uciekły ze szkoły, trzecia mechanika ochoczo zrobiła na ocenę ćwiczenia w rozdziale powtórzeniowym i pozwoliła sobie bez żadnych protestów wpisać oceny do dziennika.
Klasa Krzysztofa jest rzeczywiście całkiem inna. Odkąd się poznaliśmy pięć miesięcy temu, nie udało nam się jeszcze rozpocząć owocnej współpracy. W ostatnim tygodniu przed feriami darowałem im klasówkę, do której nie udało im się przygotować, ale mimo to mają do mnie żal o to, że nie odpuściłem im całkiem wszystkiego, z czym klasy młodsze od nich uporały się dawno. Wszelkie metody aktywizacji uczniów są skazane na porażkę, ponieważ prawie żaden z nich nie jest zainteresowany tym, by cokolwiek robić, a ci nieliczni, którzy może i rokowaliby jakieś szanse, w minionym semestrze mieli wielotygodniowe (nawet dwumiesięczne) przerwy w chodzeniu do szkoły. Gdy nadludzkim wysiłkiem próbowałem skoncentrować swoją uwagę na uczniu wyjątkowo mało zainteresowanym nauką, przerwał rozmowę ze mną i zaczął pisać SMS-a.
No cóż, nie wszędzie manna pada z nieba i musi być też taka klasa, jak klasa Krzysztofa. Ale myli się Krzysztof sądząc, że z takich klas wychodzi się sfrustrowanym i pozbawionym nadziei. Myli się sądząc, że to gorzki kawałek chleba i twardy orzech do zgryzienia. To właśnie takie klasy są szczególnie inspirujące, a jeśli uda się z nimi coś osiągnąć, to satysfakcja z tego jest co najmniej taka sama jak w klasach, w których nauczyciel ma moc czarodzieja, a wszyscy rzucają zaklęcia rymujące się z jego zaklęciami i machają swoimi różdżkami w rytm jego słów.

W drodze na pogrzeb

W filmie Cat On A Hot Tin Roof jest taka scena, w której Elizabeth Taylor czarująco przytula się do Paula Newmana. Stojąc za nim, obejmuje go ręką i kokieteryjnie opiera głowę na jego lewym ramieniu. Na pierwszym planie Newman w szlafroku, ze szklanką whisky, stojąca za nim Taylor zdaje się kusić zmysłowością misternie zgiętej szyi, a ramiączko koszuli nocnej jest tak cienkie i tak blade, jakby go wcale nie było. Jedna z najbardziej erotycznych scen kina, jakie znam, a jednocześnie jeden z najbardziej uderzających obrazów, jakie widziałem.
Od kilku lat, ilekroć widzę tę scenę, nie mogę jakoś się oprzeć myślom, iż ani Paul Newman, ani Elizabeth Taylor nie mają już po lat dwadzieścia czy trzydzieści, nie mogliby już w sztuce Tennessee Williamsa zagrać małżeństwa przeżywającego pierwsze kryzysy. Co gorsza, nie mogę jakoś uwolnić się od strachu przed pustką, jaką mogę kiedyś poczuć, gdy dowiem się, że któreś z nich odeszło.
A tu nagle odchodzi ktoś zupełnie inny, komu nie współczułem jakoś szczególnie przegranego wyścigu do Oscara, chociaż przed obejrzeniem filmów Crash i Capote wydawał mi się bezkonkurencyjny. Myślałem, że przed Heathem Ledgerem jeszcze dziesiątki szans na Oscary – był młodszy od niektórych moich byłych uczniów. Ale życie jest, jakie jest. Nie można za dużo planować, nie można przewidywać. Nigdy nic nie wiadomo: przejmuję się pustką, jaką poczuję po śmierci Newmana czy Taylor, a przecież – zanim dowiem się o ich śmierci – mogę trafić na swój własny pogrzeb…



Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Nauczyciel zażenowany

Wczorajszy dzień spędziłem w pracy, miałem siedem lekcji, prawie wszystkie w technikum mechanicznym, na ostatnich dwóch po raz pierwszy udało mi się zmusic KAŻDEGO ucznia III TMe, klasy, którą uczę od września i sprawiają wrażenie, jakby nigdy dotąd nie mieli angielskiego, żeby powiedział kilka wymyślonych przez samego siebie zdań po angielsku. To był prawdziwy cud i jestem dumny z trzeciej mechanika i z siebie.
Rano, podczas mojej lekcji w pierwszej klasie, zajrzała do mnie koleżanka skonsultować tłumaczenie kilku zdań na temat naszej szkoły, które mają się ukazać w obcojęzycznym informatorze. Była zachwycona tym, jak panowie z pierwszej klasy, na których ja codziennie narzekam, samodzielnie pracują. Rzeczywiście, mnie nadal wydają się rozbrykani i rozkojarzeni, tak jak w pierwszych tygodniach po przyjściu do naszej szkoły z gimnazjum, ale Ania ma rację. Może podczas moich lekcji – w przeciwieństwie do swoich odrobinę starszych kolegów – nie chodzą jeszcze jak szwajcarskie zegarki, ale przez tych kilka miesięcy bardzo się zmienili, wydorośleli i zaczęli się angażować w to, co wspólnie robimy. Zresztą ci z trzeciej klasy dwa lata temu byli tacy sami.
Miałem bardzo udane dwie lekcje w dwóch grupach pierwszej klasy, trzy lekcje w klasie drugiej i dwie w trzeciej. Jestem dumny z siebie i większości swych uczniów, bo odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Dumni są z siebie także niektórzy polscy nauczyciele, bo tego dnia maszerowali po ulicach Warszawy, machali transparentami, krzyczeli dziennikarzom do mikrofonów.
Dużo brakuje w polskiej szkole. Nauczyciel, zwłaszcza młody, musi być bardzo zdeterminowany, by podjąć pracę w tym spauperyzowanym zawodzie. Ale protestu Związku Nauczycielstwa Polskiego nijak nie mogę pojąć.
Po raz pierwszy, odkąd jestem w ZNP, nie rozumiem za bardzo stanowiska związku, a w każdym razie nie rozumiem, skąd taki pośpiech w organizowaniu piątkowej manifestacji. Cieszę się, że tego dnia zajmowałem się czymś pożytecznym, a nie maszerowałem po stolicy w towarzystwie ludzi, których wypowiedzi relacjonowane w telewizji wprawiły mnie w lekkie zażenowanie. Nawet jeśli postulaty płacowe są słuszne, to kilka wypowiedzi uczestników manifestacji, jakie słyszałem w mediach, na pewno mocno nadszarpnęły autorytet naszego zawodu.