O okupacji Iraku

Ojciec Witold Kawecki, wykładowca Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, raczył dzisiaj powiedzieć w programie trzecim Telewizji Polskiej, że owoce wojny w Iraku są trudno dostrzegalne. Nie chce mi się wierzyć, by było to czymś więcej niż nieświadomą, aczkolwiek makabryczną gafą. Nie podejrzewam Ojca Kaweckiego o taką nieczułość i brak taktu. W społeczeństwie polskim jest wielu ludzi młodych i starych, wierzących i niewierzących, o poglądach lewicowych i prawicowych, którzy za wojnę w Iraku się wstydzą i jednoznacznie ją oceniają. Ale nie trzeba być przeciwnikiem wojny w Iraku, by pochylić w milczeniu czoło nad cierpieniem setek tysięcy ludzi w tej wojnie i przyznać, że preteksty, pod którymi została wywołana, w większości okazały się niewypałami.
Ojcu Kaweckiemu gorąco polecam artykuł, który niedawno przeczytałem na portalu Media Monitors Network, za zgodą autora – profesora Mohameda Elmasry z Uniwersytetu Waterloo w Ontario – zamieszczam moje nieudolne, na kolanie zrobione tłumaczenie:

KAIR, EGIPT. – Po pięciu latach okupacji, zapoczątkowanej dowodzoną przez Amerykanów inwazją w marcu 2003 roku, smutne jest spotkanie z najważniejszymi postaciami irackiej nauki i polityki.
Nie sposób oprzeć się wzruszeniu słuchając świadectw śmierci, zniszczenia i rozpaczy na skalę niespotykaną od średniowiecza. Było mi dane ostatnio być jednym ze słuchaczy poruszonych przez ich opowieści, gdy dzielili się swoimi doświadczeniami.
Gdy przyznałem z przykrością, że przed rokiem 2003 nie byłem w Iraku, chociaż bywałem w krajach sąsiednich, moi iraccy koledzy komentowali, iż gdybym znał ich ojczyznę sprzed czasów najazdu i odwiedził ją teraz ponownie, zaszokowałyby mnie niski poziom bezpieczeństwa publicznego, wysoka śmiertelność i ogólna apatia towarzysząca powszechnemu zniszczeniu i nędzy w strefie przedłużających się walk.
Wszyscy uchodźcy i emigranci, z którymi rozmawiałem, podkreślali z przekonaniem, iż wielokrotnie powtarzane ze strony Waszyngtonu twierdzenie, że w Iraku wybuchnie wojna domowa, gdy tylko oddziały koalicji wyjadą, jest wielkim kłamstwem propagandowym. Byli jednomyślni w przekonaniu, że rodzime władze irackie są w stanie pokojowo rozwiązać swoje problemy i nic nie pomogłoby bardziej w narodowym pojednaniu, niż uwolnienie całego kraju od „wyzwoleńczych” sił amerykańskich. Faktycznie, zdaniem Irakijczyków w kraju i na emigracji, obecność sił okupacyjnych jest najważniejszym czynnikiem odpowiedzialnym za utrzymywanie i nasilanie się przemocy plemiennej i religijnej. Ponad 80% Irakijczyków chce – wcześniej lub później – zakończenia okupacji, mają dość patrzenia na swój podzielony i skłócony kraj pod rządami nieefektywnego marionetkowego rządu. Wśród pozostałych 20% znajdziemy polityków, którzy korzystając z amerykańskiej okupacji dbają o umocnienie własnej władzy i gromadzenie majątku.
Wnioski te nie są wyłącznie głosem ulicy, zostały one potwierdzone przez ekspertów takich jak Karen de Young z dziennika Washington Post, która przeprowadziła badania na grupie celowej w Iraku i opublikowała je w grudniu 2007.
Przeprowadzona przez nią ankieta dostarcza wyraźnych dowodów na to, że pojednanie narodowe jest możliwe i wyczekiwane, w przeciwieństwie do tego, co się powszechnie mówi. Daje się zauważyć przenikający wszystkie badane osoby optymizm, a w zróżnicowanym społeczeństwie irackim istnieje o wiele więcej cech wspólnych, niż różnic. Odkrycie wspólnych przekonań wśród Irakijczyków to „dobra nowina, zgodnie z militarną analizą wyników”.
A oto, dla kontrastu, kilka liczb, które Ameryka stara się ignorować.
Ponad milion Irakijczyków zabito w ciągu ostatnich pięciu lat, z czego sporą część stanowi ludność cywilna, szczególnie kobiety, dzieci, starsi i chorzy. Oxford Research Bureau, brytyjska firma sondażowa, ocenia ilość irackich ofiar nawet na 1,3 miliona.
Dzisiaj w Iraku mamy ponad milion wdów, większość z nich przed trzydziestką, a także przytłaczające pięć milionów sierot, z czego 1,6 miliona stanowią dzieci poniżej dwunastego roku życia. Wszystkie te osoby są pozbawiene środków do życia, a często bezdomne. Gwałtownie rośnie liczba utrzymujących siebie i swoje rodziny z prostytucji, co potwierdzają bezradne irackie organizacje pomocy humanitarnej, których marne zasoby nie wystarczają, by zaspokoić bezmiar potrzeb.
Rekordowe 33% dzieci wypada z systemu szkolnego. Pilnie potrzebne świadczenia społeczne, wśród nich doradztwo psychologiczne i pedagogiczne dla dzieci w wieku szkolnym, które częstokroć straciły wszystkich członków swojej rodziny, praktycznie nie istnieje.
Jeszcze bardziej marginalizowane są potrzeby około trzech milionów Irakijczyków niepełnosprawnych ruchowo lub psychicznie. Wielu z nich wymaga stałej opieki medycznej, ale znajduje się poza jej zasięgiem.
W przeciwieństwie do twierdzenia prezydenta George’a Busha, że napływ kolejnych 30.000 Amerykańskich żołnierzy w ubiegłym roku powstrzymał przelew krwi, wypadki śmiertelne, którym dałoby się zapobiec, w rzeczywistości są coraz częstsze. Tendencja ta nasiliła się szczególnie mocno w lutym i na początku marca tego roku. Według statystyk irackiego rządu, liczba ofiar śmiertelnych wśród cywilów w lutym 2008 wzrosła w stosunku do stycznia o 33%.
Emigracja i przesiedlenia wewnętrzne to kolejny niezauważany kryzys, jaki uderzył w społeczeństwo irackie w ciągu ostatnich pięciu lat. Ponad 150.000 Irakijczyków dogorywa w amerykańskich więzieniach wojskowych lub więzieniach marionetkowego irackiego reżimu. Wielu z tych więźniów to kobiety i dzieci w wieku od ośmiu do czternastu lat.
Trzy miliony cywilów opuściło swoje domy w strefach walk lub w ich pobliżu i przeprowadziło się w odleglejsze części kraju w nadziei na większe bezpieczeństwo. Kolejne cztery miliony żyją w nędzy poza granicami kraju, głównie w Syrii i Jordanie. Liczba uchodźców przerosła możliwości pomocy społecznej w obu tych krajach, wskutek czego mamy do czynienia z jedną z najgorszych i najmniej udokumentowanych tragedii humanitarnych historii współczesnej.
Bezrobocie osiągnęło niewyobrażalny poziom 90%, a śmierć około 400 profesjonalistów, w tym lekarzy, pielęgniarek, naukowców i nauczycieli zaowocowała kryzysem w usługach specjalistycznych. Służba zdrowia jest sparaliżowana i nie ma praktycznie możliwości udzielenia długotrwałej pomocy osobom w ciężkim stanie lub chorującym na nowotwory. Elektryczność dostępna jest kilka godzin dziennie, a w minimalnym zakresie działa jedynie 25% szkół i uniwersytetów.
Podstawowe artykuły żywnościowe, o ile w ogóle uda się je kupić, są na kartki, a jednocześnie irackie zasoby ropy naftowej podlegają bezlitosnej grabieży za sprawą Amerykanów, którzy korzystają z podatkowego chaosu. Nie ma się co dziwić, że Irakijczycy uważają, iż Ameryka pokrywa koszty wielomiliardowej wojny przeciwko nim przychodami z grabieży ich własnej, irackiej ropy. Co ciekawe, nie stać ich już na to, by używać podstawowego bogactwa naturalnego swego kraju – ceny benzyny i innych produktów ropopochodnych wzrosły o 2000% od czasu amerykańskiej inwazji, podczas gdy inne towary i usługi (o ile uda się w ogóle je zakupić) wzrosły w stosunku do cen przedokupacyjnych o 100 do 150%.
Strach i rozżalenie Irakijczyków znajdują uzasadnienie w komentarzach Paula Wolfowitza, który – jako wicesekretarz Departamentu Obrony – stwierdził, iż sporą część kosztów wojny można pokryć przychodami z irackich złóż ropy naftowej, bo przecież kraj ten jest – było nie było – pływającym morzem ropy. Co więcej, Wolfowitz powiedział w Kongresie, że błędem byłoby zakładać, że Ameryka zapłaci za iracką wojnę. Mówiąc to, nie miał na myśli ofiar w ludziach – 4.000 Amerykańskich żołnierzy zginęło, a 60.000 zostało rannych. Tym bardziej nie myślał o nieproporcjonalnie większych ofiarach po stronie irackiej.
Amerykański dziennikarz Nir Rosen, który przez minione pięć lat był świadkiem śmierci, zniszczenia i nędzy w Iraku, napisał w artykule The Death of Iraq (Śmierć Iraku) w Current History: „Amerykańska okupacja jest większą katastrofą niż najazd Mongołów, którzy najechali Bagdad w XIII wieku”.
Moi iraccy przyjaciele ze smutkiem przyznają mu rację.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Rybie rozmyślania

Jako nastolatek Arthur C. Clarke biegał po szkole do portowej księgarni i stojąc między regałami przeczytał od deski do deski Wojnę światów Herberta G. Wellsa. Nie było go stać na kupno tej fundamentalnej dla przyszłego pisarza pozycji i do końca życia pozostał wdzięczny życzliwemu księgarzowi, który nie przepędził natrętnego czytelnika ze swojego sklepu.
Dla mnie, gdy byłem w liceum, język angielski był prawie tak martwy jak łacina. Nie znałem żadnego rodzimego użytkownika tego języka, nie miałem możliwości używania angielskiego do jakiejkolwiek autentycznej komunikacji. O tym, że gdzieś tam w świecie ktoś naprawdę tego języka używa, mogłem się przekonać jedynie misternie kręcąc gałką radia i przeszukując fale średnie i krótkie. Z Voice of America nagrywałem sobie na magnetofonie kasetowym audycje w Special English, a potem skrupulatnie sporządzałem transkrypcje tych audycji. Miałem całe sterty tak zapisanych zeszytów.
Dziś moi uczniowie są w stanie w kilka minut ściągnąć kopię Wojny światów w dowolnym języku świata, korzystając z jednej z wielu witryn internetowych takich jak Project Gutenberg, zastępujących z wolna coraz większe biblioteki. Trochę mniej legalnie i niekoniecznie w kilka minut, ale także bez większych trudności, są w stanie pobrać którąś z ekranizacji tej powieści, a nawet oryginalną audycję w reżyserii Orsona Wellesa, nadaną 30 października 1938 roku w radiu CBS, audycję, która wywołała panikę u słuchaczy. Sieć jest pełna mniej i bardziej profesjonalnych podcastów, które można pobrać na swój przenośny odtwarzacz i słuchać ich po drodze do szkoły. Każdy znajdzie coś na interesujący go temat i na odpowiednim dla siebie poziomie.
Gdy jako nastolatek uczyłem się niemieckiego, mieliśmy jedną wspólną książkę (należała do nauczycielki), musieliśmy z niej wszystko przepisywać do zeszytów, była wydrukowana na szorstkim, pożółkłym papierze, nie zawierała żadnych ilustracji ani ćwiczeń komunikacyjnych. Czytanka, słówka, gramatyka, następny rozdział.
Moi uczniowie dzisiaj mają do dyspozycji kolorowy, urozmaicony podręcznik z olbrzymią ilością materiałów stymulujących, różnorodny pod względem treści i formy, zawierający całe mnóstwo dodatkowych materiałów w postaci ćwiczeń, płyty multimedialnej, interaktywnej strony internetowej. Używamy internetowej platformy e-learningowej do gromadzenia materiałów dydaktycznych, oddawania i oceniania zadań. Nie prowadzimy zeszytów (a przynajmniej nie kontroluję tego), bo w dobie multimedialnych wielomodułowych podręczników, komputerów, Moodla i kserokopiarki mijałoby się to z celem.
Uczniowie są wymagający. Gdy dzisiaj rano zaniosłem do piętnastoosobowej grupy siedemnastolatków sześć kserokopii arkusza diagnostycznego przygotowanego przez Okręgową Komisję Egzaminacyjną z Poznania, niektórzy mieli pretensje, że to za mało. Pracowaliśmy w tempie niewyobrażalnie szybszym niż to, które pamiętam z lekcji języka niemieckiego w dzieciństwie, ale warunki były – ich zdaniem – i tak nieodpowiednie.
Dzisiejsi uczniowie nie wiedzą, jak wielkie mają możliwości. Nie są w stanie przewidzieć, jak wiele mogliby osiągnąć w pełni wykorzystując potencjał, który tkwi w nich samych i w warunkach, jakie im zapewnia współczesny świat. Nie wszyscy z nich zajdą daleko. Niektórzy, niczym ta prehistoryczna ryba z metafory Arthura C. Clarke’a, która mówi sobie, że nie wyjdzie na ląd, bo po co niby miałaby wychodzić, będą spędzać całe dnie i noce na ogłupiających portalach w rodzaju Naszej klasy i nie skorzystają ze stojącej przed nimi szansy. Inni dadzą się ponieść ewolucji na ląd, na szczyty gór i w przestworza kosmosu, o którym już nie jestem w stanie nic napisać, bo mój wzrok tak daleko nie sięga. Jestem krótkowzroczny jak fale krótkie, na których poszukiwałem przed laty Głosu Ameryki.

Nudy

Doszedłem do wniosku, że w cieszącym się dobrą renomą, pięknym i z zewnątrz monumentalnym liceum ogólnokształcącym w centrum dużego miasta uczniowie muszą się bardzo nudzić, skoro mają czas na tak misterne rysunki na ławkach, nieprawdaż?

Tu małe zbliżenie:

Nie możemy z Janiną się otrząsnąć po wrażeniach estetycznych, jakich nam dostarczyła wizyta w tym liceum. Zupełnie mnie jednak zaskoczyło zastosowanie poniższej techniki w klasopracowni, w której jest raptem sześć ławek, czyli że każda z nich znajduje się pod czujnym okiem nauczyciela:

Bo przecież trudno sobie wyobrazić, że ktoś tak misternie białą farbą (chyba korektorem) zapisuje całą wysokość ławki, a nauczyciel tego nie zauważa. Co innego dyskretny napis w rodzaju poniższego:

A że się ludziom nudzi, to w sumie naturalne. I nie powinienem się dziwić, bo i moi panowie na zajęciach ze mną sprawiają czasem wrażenie, jakby potwornie brakowało im rozrywki:

Ci panowie w czapeczkach to chyba moja najmądrzejsza grupa, robiłem z nimi ostatnio egzamin na poziomie C1 i był to dla nich tak zwany „pikuś”. A to coś, co mają na głowach, to zadania, które już rozwiązaliśmy, z niewiadomych mi przyczyn przerobione na czapeczki. W tych czapeczkach widocznie lepiej się pracuje, bo rozum nie ma którędy odparować. Muszę kiedyś spróbować.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi

Hołd dla wizjonera

W minionym i bieżącym tygodniu przesłuchałem ze wszystkimi grupami uczniów i studentów podcast Science In Action, cykliczną audycję BBC, między innymi po to, by zachęcić ich do korzystania z tej formy doskonalenia umiejętności rozumienia tekstu słuchanego. Dzisiaj, w dobie przenośnych odtwarzaczy i telefonów komórkowych z pojemnymi kartami pamięci, nie ma chyba lepszego sposobu na to, by nie marnować czasu w tramwaju w drodze do szkoły czy na uczelnię. Każdy z łatwością znajdzie całe tony legalnych materiałów na interesujący go temat, co przełoży się na znajomość słownictwa specjalistycznego z dowolnie wybranej dziedziny.
W podcaście, który niespodziewanie sprawił większy problem studentom starszych lat, niż uczniom pierwszej klasy technikum, dowiedzieliśmy się o nowej roli insuliny, która może wpływać na długość ludzkiego życia, poznaliśmy ciekawą, nową teorię na temat przyczyny wyginięcia dinozaurów, a także usłyszeliśmy urywki kilku wywiadów, jakie na przestrzeni wielu lat przeprowadził dziennikarz BBC z legendarnym wizjonerem, Arthurem C. Clarkiem, który w wieku 90 lat zmarł w połowie marca na Sri Lance. Ku mojemu zdziwieniu, tytuły książek tego pisarza znał tylko jeden student, a film 2001: A Space Odyssey widziało zaledwie kilka osób.
Clarke był szczęśliwcem, któremu dane było patrzeć, jak najśmielsze wizje z jego książek urzeczywistniają się na jego oczach. W roku 1945 w magazynie Wireless World przewidział wykorzystanie umieszczonych na orbicie geostacjonarnej satelitów do komunikacji pomiędzy odległymi miejscami naszego globu. Pisał o stacjach kosmicznych na orbicie Ziemi, o podróżach na Księżyc. Te z jego wizji, które jeszcze się nie spełniły, jak loty na Marsa czy winda na wysokość 36000 km, nadal stanowią inspirację dla współczesnych odkrywców i zdobywców – młodych naukowców na całym świecie. Niezwykle inspirująca dla młodych adeptów mechaniki i nauki w ogóle jest także myśl Clarke’a, iż każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nie do odróżnienia od magii.
Na stałe do historii kina weszła scena, w której rzucona w górę przez dzikiego małpoluda, obracająca się w powietrzu kość, pierwsza broń człekokształtnych, przy pomocy której zdobywają oni przewagę nad innym stadem w jednej ze scen otwierających film 2001: A Space Odyssey, zmienia się w prom kosmiczny.
Clarke umierał optymistycznie patrząc w przyszłość. Jego pragnieniem było wrócić za pięćdziesiąt lat, by zobaczyć, jak bardzo zmieni się świat, w którym poprzednie pół wieku zmieniło naukową fikcję w fakt. Wierzył, że przyszłość jest całkowicie zależna od nas i że przyniesie ona spełnienie kolejnych marzeń ludzkości. Lubił cytować indyjskiego premiera Nehru, którego zdaniem zbędne w dzisiejszym świecie są polityka i religia, a nadszedł czas na naukę i duchowość.
Arthur C. Clarke jest dla mnie dużym autorytetem, ale panowie w jednej z grup zachowywali się jak wymarłe dinozaury, gdy słuchaliśmy tego podcastu, nie przyszłoby mi więc do głowy zmuszać kogokolwiek z nich do oddawania hołdu zmarłemu pisarzowi, wystarczy, że kazałem im w ramach lekcji języka angielskiego spisywać ze słuchu rozmaite daty, liczby i fakty, opisywać zawartość atmosfery ziemskiej sprzed 65 milionów lat na podstawie próbek z igieł w stogu siana i innych perełek tego podcastu.
Będzie miło, jeśli chociaż jedna osoba zapamięta ten podcast na tyle, by obejrzeć Odyseję kosmiczną, gdy przypadkowo natrafi na nią w telewizji czy wypożyczalni. Ale nie można ludzi zmuszać do robienia różnych rzeczy po to, by zaspokoić własną potrzebę bicia pokłonów. Można osiągnąć cel odwrotny do zamierzonego, o czym przekonałem się w tym tygodniu, słuchając komentarzy uczniowskich na temat okolicznościowych wart sztandarowych w dniu 2 kwietnia. W jednej z grup próbowano przy mnie znaleźć kogoś do pełnienia tej warty i reakcje, aczkolwiek bardzo spontaniczne, nie należały – delikatnie mówiąc – do entuzjastycznych. Dowiedziałem się też, że skoro my – nauczyciele – tak bardzo chcemy, żeby te sztandary stały, to powinniśmy je sobie zatknąć i okopać. Bez dalszych komentarzy.



Równamy szanse

Jako nauczycielowi wiejskiemu, uczącemu w warzywniczym zagłębiu Małopolski, na czarnoziemach, które geniusz komunizmu postanowił swego czasu ozdobić perłą Nowej Huty, zdarzyło mi się parę rzeczy niewyobrażalnych chyba dla moich koleżanek i kolegów uczących, na przykład, w moim rodzinnym mieście.
No bo czy zdarzyło się komuś z nich, by uczeń stale przychodził na co trzecią lekcję angielskiego, bo z rana musi wydoić wszystkie krowy i nie wyrabia się na ósmą do szkoły? Albo czy ktoś z nich słyszał kiedyś od ucznia, że nie ma czasu nauczyć się czasowników nieregularnych, bo musi siać buraki? I że nie po to przyszedł do technikum, żeby zdać maturę i egzamin zawodowy, tylko żeby jakoś ukończyć szkołę średnią i zająć się robotą? Albo, na przykład, czy ich uczniowie przychodzą do szkoły się wyspać po nocy spędzonej na placu targowym? Moim się to zdarza. Mam też jednego takiego, który przychodzi raz na dwa tygodnie, bo pracuje na trzy zmiany i dwie z tych zmian kolidują z jego planem lekcji. I takiego, który w warsztacie samochodowym dorabia po szkole czasem do jedenastej w nocy.
Znam także kilka domów, w tym jeden aż za dobrze, w których zimowe wieczory cała rodzina spędza w jednej izbie, najczęściej położonej w piwnicy kuchni, bo jest to jedyne pomieszczenie w całym domu, w którym nie ma mrozu.
Dlatego, podobnie jak w ubiegłym roku, przekazuję 1% mojego podatku na rzecz Fundacji Batorego i wspomagam jej program „Równe szanse”. Jeden procent mojego podatku wystarczy pewnie co najwyżej na jeden lepszy obiad, ale jeśli każdy z nas przekaże choćby maleńką kwotę na organizację pożytku publicznego, której ufa, uzbiera się prawdziwa skarbnica dobra.
Wypełniając mój PIT, mam zamiar wpisać w odpowiednie pozycje na ostatniej stronie Fundację Stefana Batorego i nr KRS 101194. W tym roku Naczelnik mojego Urzędu Skarbowego wyręczy mnie i za mnie dokona przelewu 1% mojego podatku na konto Fundacji. Przyjemnie jest mieć wrażenie, że ma się jakiś wpływ na rzeczywistość i że zrobiło się coś dobrego. Namawiam do skorzystania z tej możliwości każdego, tym bardziej, że w tym roku obdarować ułamkiem swojego podatku mogą praktycznie wszyscy.

Kupiec nowohucki

Kupiec wenecki należy do moich ulubionych dramatów Szekspira, dlatego z przyjemnością udałem się na trzysta dziesiątą premierę Teatru Ludowego w Nowej Hucie. I z przedstawienia jestem zadowolony, nawet jeśli mam drobne zastrzeżenia. Nie mogę pojąć, na przykład, dlaczego wentylatory wdmuchujące dym po scenie sądu musiały koniecznie być tak głośne, że zagłuszyły całkowicie słowa aktorów. Ja wiedziałem, że przebrana za doktora praw Porcja zmusza Bassania do oddania pierścienia, który symbolizował jego dozgonną miłość do niej, ale nie wszyscy na sali wiedzieli, o co chodzi. Nie zrozumiałem także metafory, w której nagość Jessiki symbolizować miała przebranie w kostium pazia podczas ucieczki z domu ojca. Nie jestem też pewien, czemuż Porcja mówi niektóre kwestie po angielsku.
Tak naprawdę jednak rozczarowała mnie w Ludowym jedynie publiczność. Żyd Shylock, który pożycza Antoniowi trzy tysiące dukatów, przyjmując jako zastaw funt żywego ciała swego wierzyciela, wpisuje się wprawdzie we wszelkie możliwe antysemickie stereotypy, jakimi jesteśmy przesiąknięci, ale dla mnie zawsze był postacią budzącą umiarkowaną sympatię. Nawet gdy się upiera przy barbarzyńskim zamiarze okaleczenia Antonia, mamy przecież świadomość, że jest osobą wielokrotnie głęboko przez niego skrzywdzoną, a teraz dodatkowo działa w afekcie, zraniony przez wyrodną córkę. Publiczność tymczasem nie tylko nie ma dla Shylocka żadnej litości, ale zupełnie wbrew intencjom reżysera, jak sądzę, śmieje się do rozpuku ze współczesnych, antysemickich dowcipów, które wpleciono w słowa dramatu. Wydawałoby się, że gdy przyjaciele Bassania malują na ścianie żydowskiego domu napis „Jude” i Gwiazdę Dawida, albo gdy obrażają judaizm niewybrednymi żartami, widownia nie powinna odbierać tych elementów za komiczne. Gorzej, siedzące obok mnie starsze małżeństwo dość emocjonalnie przysłuchiwało się prawniczej szermierce Porcji, a wijącego się z rozpaczy Shylocka skomentowało w pewnym momencie epitetem raczej obraźliwym.
Kupca weneckiego w Ludowym tak czy inaczej polecam. Rewelacyjny monolog Kajetana Wolniewicza jako Shylocka, kilka zabawnych i pomysłowych rozwiązań w scenografii i kostiumach aktorów, kwartet smyczkowy finezyjnie ubarwiający nastroje. I przede wszystkim najlepsze z możliwych tłumaczeń – Stanisława Barańczaka, które sprawia, że współczesne i autentyczne staje się w tym spektaklu wszystko.

…jestem Żydem. Czy Żyd nie ma oczu? Czy Żyd
nie ma rąk, twarzy, narządów, zmysłów, uczuć,
namiętności? – skoro żywi sie tym samym jadłem,
rani go ten sam oręż, gnębią te same choroby,
leczą te same leki, ziębi i grzeje ta sama zima
i lato co chrześcijanina? Ukłujcie nas – czyż
nie będziemy krwawić? Połaskoczcie – czyż nie
będziemy chichotać? Otrujcie – czyż nie umrzemy?
A gdy nas skrzywdzicie – czyż nie będziemy szukać
pomsty? Skoro we wszystkim innym jesteśmy jak wy,
to i w tym jesteśmy do was podobni.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Katyń 1940 – Torchwood 1941

W tym roku noc oskarową przespałem słodko, bo żadnego z nominowanych filmów nie widziałem wcześniej, więc nie miało dla mnie większego znaczenia, kto i za co zgarnie statuetki Akademii. Przy porannej kawie z pewnym zniecierpliwieniem słuchałem jednak przez 40 minut wiadomości o tym, jaki film Oscara nie dostał. Szykując się do wyjścia miałem przyjemność wysłuchać kilkunastu różnych osób, opowiadających o filmie Andrzeja Wajdy Katyń lub o wydarzeniach katyńskich w ogóle, w dwóch kolejnych skrótach wiadomości usłyszałem, że Katyń nie dostał Oscara, ale jaki film Akademia uhonorowała tytułem najlepszego, nie dane mi było się dowiedzieć.
Postanowiłem w końcu ten film obejrzeć i nie żałuję, chociaż tematyka nie pociągała mnie szczególnie. To film dobry i ważny, choćby z tego powodu, że powinien był powstać lat temu kilkadziesiąt, a nie dopiero teraz. Ale że nie dostał Oscara, jakoś mnie nie dziwi. Czy ten monotonny, martyrologiczny ton, w którym utrzymany jest obraz, może naprawdę przykuć do fotela kogoś, kto nie urodził się w Polsce i komu cierpiętniczego, powstańczego patriotyzmu nie wbijano do głowy przez całą młodość?
Po obejrzeniu Katynia zafundowałem sobie inny seans będący efektem natarczywej rekomendacji. Tomek Łysakowski tak często pisze o serialu Torchwood, że mimo lekkiej niechęci obejrzałem sobie pierwszy odcinek. Ten, w którym Jack i Tosh badają zaburzenia czasoprzestrzeni w opuszczonym budynku, z którego nadal, kilkadziesiąt lat po potańcówce pożegnalnej na cześć wyjeżdżających na wojnę żołnierzy, Kiss the boys goodbye w roku 1941, dobiega muzyka z lat czterdziestych. Chodząc po budynku Jack i Tosh przenoszą się w rok 1941 i spotykają tam kapitana Jacka Harknessa, który ma zginąć nazajutrz w locie treningowym, a następnie w lokalu dochodzi do całego szeregu spięć i niespodzianek – od antyjapońskich reakcji na obecność Tosh, poprzez złudzenia słuchowe ignorujące prawa czasu, gdy Jack i Tosh słyszą wołającą ich sześćdziesiąt lat później Gwen, po sceny, w których dwaj kapitanowie tańczą ze sobą i całują się namiętnie. Bilis Manger, obecny dozorca opuszczonego budynku, zdaje się być tym samym człowiekiem, co kierownik lokalu z lat czterdziestych, odgrywa istotną rolę w odcinku, a jednocześnie trudno nam powiedzieć coś o jego intencjach czy charakterze, bo jest tylko jedną z wielu niewyraźnie zarysowanych postaci w tej wielowątkowej fabule.
Zdaję sobie sprawę z tego, że Katyń to film w zupełnie innej konwencji, że nie sposób go porównywać z fantastyczną przeróbką Doctor Who w brytyjskiej telewizji. Że ma zupełnie inną rolę i jest adresowany do odmiennej widowni. Trudno też oceniać Torchwood po obejrzeniu jednego odcinka, ale na pewno mam ochotę zobaczyć kolejne.
Być może to akurat zaleta filmu Katyń, ale odniosłem wrażenie, że jest to film jakby zupełnie niewspółczesny, jakby jego twórcy przez całe życie oglądali tylko filmy starsze od Pulp Fiction. Prawdziwie artystycznie połechtany poczułem się podczas tego filmu tylko raz, gdy siedząca w oknie krakowskiej kamienicy Antygona, potrzebująca peruki aktorka, słowami prosto z Sofoklesa przemówiła do oddającej jej swoje włosy polskiej Antygony powojennej. Pieniądze za obcięte włosy przeznaczone zostają na nagrobek zamordowanego w Katyniu brata, ale nagrobek ten nie może sobie znaleźć miejsca w nowej polskiej rzeczywistości, odtrącany przez władze świecką i kościelną.
Poza tym z zainteresowaniem przyglądałem się postarzonym na potrzeby filmu miejscom, przez które sam często przechodzę. Ale to była ciekawość lokalna, moja, bo znam te place i ulice, bo pokonuję je często na piechotę, bo kocham to miasto. Obawiam się, że Katyniowi nie do końca udało się jednak być filmem uniwersalnym, potrafiącym przemówić do każdego. Jest polski, bardzo dobry, ale na wskroś lokalny i pewnie nawet nie do końca zrozumiały dla ludzi z innych kontynentów. Jeśli ktoś się nie zgadza, polecam do obejrzenia Babel z Bradem Pittem i Cate Blanchett. Alejandro González Iñárritu z całego splotu drobnych, codziennych tragedii, nieporównywalnie przecież mniejszych niż tragedia katyńska, zrobił obraz – moim zdaniem – o wiele bardziej poruszający i uniwersalny.

Milenium co cztery lata

Przed rokiem dwutysięcznym spodziewaliśmy się całkowitego paraliżu wszystkich systemów elektronicznych świata, który miała spowodować niezrozumiała dla wielu komputerów data. Teraz – z trochę innego powodu – boimy się nadchodzącego końca kalendarza starożytnych Majów.
A tu tymczasem zwykły, co cztery lata wracający rok przestępny potrafi narobić większego zamieszania. Oto, jak wyglądało moje forum w nocy z 28 na 29 lutego 2008:


www.anglista.edu.pl

Serdeczne podziękowania dla Michała za szybką interwencję.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Przesłanie po polsku

Od niechcenia przeglądając kanały zatrzymałem się dzisiaj na chwilę na pewnej polskojęzycznej, a podobno nawet uważającej się za szczyt polskości, stacji telewizyjnej. Zatrzymałem się z zaciekawieniem, bo nigdy nie oglądałem ani jednego programu w tej stacji, a odkąd napisałem pierwszą pracę magisterską o stereotypach i uprzedzeniach politycznych, nie słuchałem też siostrzanej stacji radiowej ani nie czytałem należącego do tego samego koncernu tytułu prasowego.
Wysłuchałem kilkuminutowego felietonu, z którego dowiedziałem się, że jedna z największych gazet w Polsce ostatnio zamieściła poradnik dla rodziców chcących zaspokajać potrzeby seksualne swoich dzieci. Gazeta ta podobno nie może się też doczekać wiosny, bo jak wiadomo, geje będą mogli wtedy wyjść na ulice i zmuszać nas do oglądania różnych części swojego ciała, a ta gazeta im pomoże. Zboczeńców wspiera też w tym Unia Europejska, ponieważ jakiś znajdujący się w jej instytucjach przedstawiciel Zielonych jest w istocie czerwony i w młodości nie krył swoich kontaktów seksualnych z dziećmi, a nawet opisał je w książce, której na antenie nie da się cytować, bo jest zbyt szokująca. Jakby tego wszystkiego było mało, zbliża się rocznica marca 1968 roku i dobrze wiadomo, jak ją teraz wykorzystają wrogowie Polski i Polaków.
Pierdu – pierdu. Gdyby wielkonakładowy ogólnopolski dziennik rzeczywiście zamieścił artykuł propagujący pedofilię, grzmiałby o tym nie tylko felietonista stacji, którą oglądałem przez chwilę po raz pierwszy w życiu i już pewnie nigdy nie obejrzę. Nieprędko włączę telewizor na tym samym kanale.
Przesłania felietonu zupełnie nie zrozumiałem, jakoś – nie wiedzieć czemu – bardziej docierają do mnie przesłania pozytywne, takie jak wiara, nadzieja czy miłość, niż straszenie fobiami.

Żałoba w blogosferze

Dzisiaj mija dokładnie miesiąc, odkąd Michał Piróg dokonał ostatniego wpisu w swoim – nawiasem mówiąc dosyć popularnym jakiś czas temu – blogu. Notka była dziwna, intrygująca. Pytał w niej czytelnika, przypominając mu o politycznych przepychankach polityków nad trumnami polskich lotników, którzy zginęli w katastrofie pod Mirosławcem, czy potrafi uszanować intymność śmierci i żałoby. We wpisie nie było właściwie nic kontrowersyjnego, nie trzeba było jednak długo czekać, by pojawiły się pod nim obraźliwe komentarze, nijak się nie mające do treści wpisu, w których użytkownicy Onetu o bardzo idealistycznie brzmiących nickach zaczęli obrzucać autora najgorszymi możliwymi do wyobrażenia epitetami. Nie przebierając w słowach odnosili się do zainteresowań, przekonań politycznych i orientacji seksualnej Michała, nie pominęli też genealogii i sposobu spędzania wolnego czasu. Niektóre obelgi były tak wulgarne, że trudno nawet zrozumieć, do czego się odnosiły. Niektóre pisane były, kiedy autora już nie było między nami.
Bo Michał, student historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, popełnił samobójstwo kilka dni po ostatnim wpisie na blogu Onetu, podczas gdy czytelnicy w najlepsze wzajemnie się obrażali. Nie chcę się zastanawiać nad przyczynami tragedii, bo jak piszą na specjalnej, poświęconej pamięci Michała stronie jego internetowi przyjaciele, powodów było wiele. Sam Michał nie uważał za konieczne dzielić się z nikim motywami swojej decyzji, skoro swój pożegnalny list napisał na paragonie z Kauflandu, bardziej po to, by wyjaśnić, co na pewno nie było przyczyną samobójstwa, oraz by podkreślić, że nie życzy sobie katolickiego pogrzebu.
Ale zawdzięczamy Michałowi ważną lekcję i każdy, kto – korzystając z możliwości anonimowego wypowiadania się na forach i komentowania blogów czy artykułów – traci poczucie smaku i daje się ponieść irracjonalnym emocjom, powinien się zastanowić, czy napisałby to, co pisze, gdyby wiedział, że pisze do kogoś, kto już na pewno nie odpowie.
Wypada się podpisać pod słowami jednego z wspominających Michała bloggerów, Adama:

Pragmatyku, czekaj na nas w blogowej krainie tam w górze…
I czuwaj nad nami, cobyśmy żenujących postów nie pisali.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,