Upadek szkoły

Kiedy chodziłem do podstawówki, lekcje zimą były zawsze skrócone, a w wyjątkowe mrozy nawet odwołane, bo w szkolnej kotłowni nie było węgla i mróz wkradał się przez stare nieszczelne okna do klasy. Na wszystkich poza parterem piętrach w toaletach dla chłopców przez cały rok – wskutek niesprawnej kanalizacji – całe pomieszczenie było wielkim jeziorem fekaliów. Wiele okien w sali gimnastycznej było wybitych i całymi latami hulał po sali wiatr.
Praca nauczyciela także wyglądała trochę inaczej. Niejednokrotnie zdarzało się, że całą lekcję pani spędziła z koleżankami na pogaduszkach w pokoju nauczycielskim i w ogóle do nas nie dotarła, a my obijaliśmy się gdzieś na korytarzu czy na schodach.
Pani od chemii miała u siebie w klasie zaplecze, taki dodatkowy pokoik, gdzie często się zamykała podczas lekcji z koleżankami nauczycielkami, które ją odwiedzały. Trzeba było wtedy siedzieć cicho i nie przeszkadzać paniom w rozmowie.
Polski przez kilka lat miałem z bardzo sympatyczną, acz znerwicowaną działaczką Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która nigdy nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Większość lekcji polegała na tym, że dawała nam Trybunę Ludu i wybrani uczniowie czytali ją na głos. Z nudów czytaliśmy gazetę głośno i wyraźnie, ale na wspak – od ostatniego do pierwszego słowa w zdaniu. Nigdy nie zauważyła.
Dyżurni robili jej zawsze herbatę albo kawę, niejednokrotnie wsypując do niej rozmaite dodatki.
Kiedyś na lekcji kolega podszedł do niej i spytał, czy może wyjść do ubikacji. Powiedziała, że nie, co on spokojnie zignorował i wyszedł. Wtedy wpadła w szał, podbiegła do mnie, podniosła mnie za uszy i krzyknęła „Przecież mówiłam, że nie wolno wychodzić do ubikacji!”. Gdy grzecznie zaprotestowałem, że ja przecież nie wyszedłem, energicznym szturchnięciem pchnęła mnie na krzesło i temat został zamknięty szczeknięciem: „A czy ja mówię, że wyszedłeś?”.
Gdy kiedyś podczas jej lekcji obecny w szkole Krzysiek złamał sobie na schodach rękę, dowiedzieliśmy się o tym dopiero na kolejnej lekcji, z innym nauczycielem. Bo tak to jakoś nikt nie zauważył, że Krzyśka nie ma w klasie.
W liceum miałem nauczyciela, który przychodził czasem do klasy lekko wstawiony. Był to bardzo miły starszy pan, który podobno wcześniej zasłaniał się dziennikiem pociągając z piersióweczki na lekcjach.
Inny mój profesor w liceum notorycznie opowiadał na lekcjach rasistowskie albo pełne pogardy dla kobiet kawały. Ten sam profesor bił nas długą drewnianą linią po łapach albo po tyłku, co w przypadku bicia chłopców wyglądało śmiesznie, a w przypadku dziewcząt dość niesmacznie. Dodam, że były to cięgi naprawdę bolesne.
Jeszcze inny potrafił w czasie lekcji – pisząc na tablicy, chodząc po klasie, zaglądając nam przez ramię do zeszytów – wypalić pół paczki papierosów, bodajże Carmenów.
Nie miałem w liceum ani jednej lekcji geografii. Zastępczyni dyrektora, która uczyła nas tego przedmiotu, była zwykle zbyt zajęta, by nas zaszczycić swoją obecnością na lekcji, przychodziła w zasadzie tylko wystawić oceny na koniec semestru.
Każda z powyższych rzeczy jest zupełnie nie do pomyślenia we współczesnej szkole. Mimo to bardzo modne jest mówienie o upadku szkoły, zmierzchu wartości, kryzysie autorytetu nauczyciela i niejasnej misji szkoły. Kasandryczni wizjonerzy snują więc plany rewolucji systemu. Nie widzą niczego dobrego, tylko samo zło. Obwieszczają konieczność zburzenia starego i zbudowania nowego. Pieprzą, zamiast się zabrać jak wszyscy inni do roboty.