Cool Hand Luke, 1967

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Jestem na urlopie, to odgrzewam kotlety. A przy okazji, to miłe wspomnienia z pracy w szkole, z której odszedłem.

Oglądamy sobie prehistoryczny dla moich uczniów film z Paulem Newmanem, Cool Hand Luke, film sprzed 40 lat. Akcja filmu rozgrywa się w więzieniu, główny bohater jest skazany na dwa lata za niszczenie mienia publicznego. Jak na dzisiejsze czasy życie więzienne wydaje się mocno „ugrzecznione”, specyficzny więzienny język pozbawiony jest wulgaryzmów, układy pomiędzy więźniami i strażnikami wydają się wręcz stereotypowe, nic szokującego dla kogoś, kto żyje w XXI wieku i ogląda w dzienniku migawki z Abu Ghraib.
Dla większości kilkunastoletnich uczniów ten film jest nudny. Nic ich w nim nie szokuje, brak widowiskowych efektów specjalnych, nawet przy pościgu za zbiegiem z więzienia. Dlaczego ten film szokował 40 lat temu? Może dlatego, że pokazano ludzi w zakładzie karnym jako ludzi, którzy mają swoje wartości, swój honor. Nie ma wśród nich potworów, degeneratów, widzimy w nich ludzi, nie przestępców. Takie patrzenie na świat musiało odbiegać od stereotypu w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Skazaniec buntuje się przeciw autorytetom więziennym, ale w gruncie rzeczy to on stoi od nich moralnie wyżej, to on ma bardziej szczytne ideały, to on – zbuntowany przeciwko Bogu i sprawiedliwości – jest paradoksalnie czystszy, piękniejszy, lepszy.
Tylko dwóch uczniów dotrwało do końca filmu, by z tego gąszczu monotonnych dialogów łamaną angielszczyzną, z tych sentymentalnych przyśpiewek o plastykowym Jezusie, z tych małonakładowych scen, które każdy współczesny reżyser okrasiłby mnóstwem widowiskowych efektów specjalnych, wyłuskać sens. Sens godny naśladowania, mogący się stać inspiracją na całe życie.
Mamy rok 2006. Osiem nominacji do Oscara dostała melancholijna opowieść o romansie dwóch biseksualnych cowboyów, Brokeback Mountain. Od wielu miesięcy media prawicowe i katolickie ostrzegają przed relatywizmem moralnym, grzmią o zepsuciu członków Akademii, w przededniu rozdania Oscarów niektóre programy poświęcone kinematografii starają się zapełnić sto procent audycji relacjami z premiery filmu Jan Paweł II, byle nie zostało ani chwili czasu na wspomnienie o nominacjach do Oscara i zbliżającej się uroczystości rozdania statuetek. Zastanawiam się, czy za czterdzieści lat, gdy będę na emeryturze, jacyś nastolatkowie na kółku filmowym obejrzą Brokeback Mountain nie widząc w tym filmie nic szokującego i będąc w stanie dostrzec niesamowite górskie pejzaże, przepiękne sceny z pasterskiego życia, a przede wszystkim wyjść z tego filmu z inspiracją, by żyć dobrze, by nikogo nie ranić, i by kochać ludzi dopóki jest to możliwe.
W życiu warto jest nie tylko patrzyć i słuchać, ale także widzieć i słyszeć. Z najpiękniejszej i najmądrzejszej sprawy można przy pomocy efektów specjalnych zrobić tandetny horror, czego dobitnym przykładem była chyba Pasja Mela Gibsona. Film głupi i tandetny, sprowadzający ewangelię do prymitywnych zupełnie emocji widza. Tak samo jak można piękny film o całym życiu, o miłości, zaufaniu i burzy poglądów zrobić nie wychodząc z jednego jedynego pomieszczenia, jak w Twelve Angry Men Sidneya Lumeta z 1957.